chlopi 

po polsku


"Ch³opi" W³adys³awa Stanis³awa Reymonta
Jêzyk polski:



"Ch³opi" W³adys³awa Stanis³awa Reymonta


 






Ju¿ od wczesnego rana mia³o siê na kurzawê; dzieñ nasta³ chmurny, wietrzny i wielce swarliwy, ¶nieg prószy³ drobny, suchy a ostry kiej kasza ledwie przetarta w ¿arnach, po równo za¶ zrywa³ siê coraz mocniejszy wiatr, hukliwy sielnie i ko³uj±cy niespodzianymi nawrotami, ¿e jako ten pijanica tacza³ siê na wszystkie strony, skowycza³, przegwizdywa³ a ¶niegami mieci³ zapalczywie.


Nie bacz±c jednak na pogodê, zaraz z pierwszego po³udnia Hanka ze starym Bylic±, a z nimi jeszcze parê komornic, wybrali siê po susz do lasu.


Czas by³ nieopowiedzianie przykry; wiatr t³uk³ siê po polach, ciepa³ drzewinami, hurkota³ po wsi, a co trochê podrywa³ tumany ¶niegów, zakrêca³ z po¶wistem i wytrzepywa³ je nad ¶wiatem kieby te chusty pe³ne bia³ych, a k³uj±cych pa¼dzierzy, ¿e wszystko topi³o siê w nierozpoznanej m±twie i ¶wistach.


Zaraz za wsi± poszli gêsiego przywianymi miedzami kuborom ledwie czubami widnym w kurzawie, a jeszcze dalekim.


Wiatr wzmaga³ siê jeszcze, bi³ ze wszystkich stron, tañcowa³, krêci³ i tak w nich siepa³, ¿e ledwie mogli siê utrzymaæ na nogach, przyginali siê ino barzej ku ziemi, a on zabiega³ z przodu, dar³ suchy ¶nieg pomieszany z piaskiem i pra¿y³ w twarze, a¿ oczy trza by³o przys³aniaæ.


Szli w milczeniu, jako ¿e wiatr zatyka³ i rwa³ s³owa, a postêkuj±c nieco i rêce rozcieraj±c ¶niegiem, bo zi±b by³ przenikliwy i na wskro¶ lich± przyodziewê przejmowa³, i zaspy siê czyni³y od kamionek, to od drzew i groblami zastêpowa³y, ¿e ka¿d± trza by³o wymijaæ nak³ada j±c niema³o drogi.


Hanka sz³a na przedzie, czêsto siê obzieraj±c za ojcem, któren skulony, z okrêcon± w zapaskê g³ow±, w starym ko¿uchu Antkowym, przepasany powrós³em, wlók³ siê na koñcu, ledwie siê poruchaj±c pod wiatr; zatyka³o go ciêgiem, przystawaæ musia³ co trochê; by wytchn±æ i obetrzeæ za³zawione od wiatru oczy, potem za¶ w dyrdy ¶pieszy³ cicho pojêkuj±c:


- Idê Hanu¶, idê... Nie bój siê, nie ostanê!


Ju¶ci, wola³by pozostaæ na przypiecku, wola³, ale có¿ kiej ona, biedaczka, sz³a, ¶mia³by to ostaæ! a i w cha³upie zi±b nie do wytrzymania, dzieci skwiercz± z zimna, warzy ju¿ nie by³o przy czym zrobiæ, ¿e jeno suchego chleba pojedli... a tu zimny wiater tak przebiera po ko¶ciach, kieby tymi lodowymi palicami... - przemy¶liwa³ dyrdaj±c za nimi.


Pewnie, ¿e kiedy mus u³api za ³eb, nie wy¶lizgniesz siê, cz³owieku, nie!


To Hanusia jeno zasieka³a zêby i sz³a ano po drzewo razem z komornicami. Prawda, na to ju¿ zesz³o, ¿e w parze z Filipk±, z Krakalin±, ze star± Kobusow± i Magd± Koz³ow±, z tymi najwiêkszymi biedotami w jeden rz±d, razem.


Wzdycha³a jeno ciê¿ko, zacina³a zêby, a sz³a, i to nie po raz pierwszy, nie...


- A niechta! A niechta! - szepta³a twardo, moc w sobie wzbieraj±c i cierpliwo¶æ.


Trzeba, to chodzi po drzewo, dyguje na plecach, w jeden rz±d z dziadówkami, jak Filipka, stawa, a p³akaæ nie bêdzie ni ¿aliæ siê nie bêdzie, ni o poratunek zabiegaæ.


Gdzie to i pójdzie? Dadz± chyba, ale to jakie s³owo lito¶ciwe, od którego dziw krew nie try¶nie z serca... Pan Jezus j± do¶wiadcza, krzy¿e zsy³a, to mo¿e kiedy¶ i wynagrodzi... A niechta, przetrzyma wszystko, nie pomarnuje siê z dzieæmi i r±k nie opu¶ci, a na politowanie ludzkie ni po¶miewisko siê nie da! ·


Wycierpia³a siê ona ostatnimi czasy tyla, ¿e ka¿da kosteczka trzês³a siê w niej i ³ama³a z osobna z tego bolenia - wycierpia³a! Nie to, ¿e bieda i poniewierka, ¿e czêsto g³ód, i¿ ledwie dzieciom starczy³o, nie, ¿e Antek w karczmie przepija³ z kamratami, o dom nie stoja³, a kiej ten pies zwleczony chy³kiem siê do cha³upy wsuwa i na jakie b±d¼ s³owo napomknienia za kij chwyta - bywa to bowiem nierzadko i gdzie indziej, mo¿na by odpu¶ciæ; ot, przysz³a na niego taka z³a godzina, to aby jeno cierpliwie przeczekaæ, przej¶æ jeszcze mo¿e. Ale tego przeniewierstwa nie mog³a mu zapomnieæ, przeboleæ i darowaæ!


Nie, nie poredzi³a. Jak to, ma ¿onê i dzieci, a o wszystkim zapomina la tamtej. To j± kieby rozpalonymi obcêgami ¶ciska³o za serce, przegryza³o na wskro¶ i rozrasta³o siê w niej piek±c±, nieustêpliw± pamiêci±.


- Za Jagn± lata, j± mi³uje, przez ni± to wszystko!


Zda³o siê jej, ¿e z³y idzie pobok, a wci±¿ szepta do ucha te straszne przypominki, nie uciec od nich nie zapomnieæ, nie! Ból poniewierki dusznej, poni¿enia, wstyd, zazdro¶æ, pomsta i te wszystkie jêdze nieszczê¶cia wsadza³y kolczaste ³by do jej serca i tak szarpa³y, ¿e choæby krzyczeæ wniebog³osy, a ³bem t³uc o ¶cianê!


- Zmi³uj siê, Panie, pofolguj, Jezu! - jêcza³a w sobie podnosz±c rozpalone nigdy nie wysychaj±cymi ³zami oczy ku niebu.


Zaczê³a przyspieszaæ kroku, bo tak wia³o na tych podle¶nych wy¿niach, ¿e ju¿ nie mog³a wytrzymaæ z zimna; baby za¶ ostawa³y nieco i sz³y wolno, kiej te czerwone k³êby ledwie widne w kurzawie, a bór ju¿ by³ niedaleko, gdy tumany opada³y na chwilê, wyrasta³ nagle z bielizny ogromn±, ciemn± ¶cian± pni zwartych, przez które mrocza³y ciche, lodowate g³êbie.


- Chod¼cie prêdzej, w lesie bêdzieta odpoczywa³y!- nawo³ywa³a niecierpliwie.


Ale kobietom siê nie spieszy³o, odpoczywa³y czêsto przykucaj±c na ¶niegu, g³owami od wiatru, kiej to stado kuropatew, i rajcowa³y z cicha, za¶ na jej wo³ania Filipka mruknê³a niechêtnie:


- Hanka gania jak ten pies za wron± i my¶li, ¿e rychlej co z³apie...


- Na co to jej zesz³o, chudziaczce - szepnê³a wspó³czuj±co Krakalina.


- Nawygrzewa³a siê dosyæ w Borynowej cha³upie, najad³a t³usto, nasmakowa³a dobro¶ci, to mo¿e teraz i biedy popróbowaæ. Cz³owiek ca³e ¿ycie przymiera g³odem, haruje jak wó³, a nikto nawet nie polituje.


- A przódzi to nas nawet nie pozdrawia³a...


- Moi¶ciewy, chleb daje rogi, a g³ód nogi, powiedaj±.


- Chcia³am kiej¶ po¿yczyæ terlicy, powiedzia³a, ¿e ma la siebie.


- Prawda, ¿e ona ta otwartej rêki la ludzi nie mia³a, wynosi³a siê nad drugie, jak wszystkie Boryny, ale szkoda kobiety, szkoda !


- Po sprawiedliwo¶ci, ale ten Antek ³ajdus, no!


- Ju¶ci, ¿e ³ajdus, ju¶ci. Ale i to wiadomo, ¿e kiep, suczka nie chce, pies nie we¼mie, ka¿dy ch³op poleci, jak go kieck± przywabi±.


- Gdyby na mnie pad³o, na ¶rodku drogi zdar³abym Jagnê za ³eb, a wyzwa³a, a skle³a, a kud³ów naczesa³a, ¿eby ca³e ¿ycie pamiêta³a.


- Przyjdzie i do tego, je¶li czym¶ gorszym siê nie skoñczy!


- To ju¿ takie Paczesiowe nasienie, a Dominikowa nie insza by³a, nie.


- Ciod¼ma; wiater nisko podbiera, to na noc mo¿e ustaæ.


Dowlekli siê wnet do lasu i porozchodzili, a blisko, by móc siê skrzykn±æ ³acno do powrotu.


Mrok ich ogarn±³ i poch³on±³ ca³kiem, ¿e ledwie gdzieniegdzie ¶lad jaki osta³.


Bór by³ stary, ogromny, wynios³y; sosna sta³a przy so¶nie nieprzeliczon± ci¿b±, gêstw± nieprzebran±, a tak ¶mig³±, prost± i mocarn±, ¿e widzia³y siê kiej te wielgachne s³upy z ople¶nia³ej miedzi, majacz±ce w mroku szarozielonych sklepieñ nieprzejrzanymi rzêdami - posêpne, lodowe brzaski bi³y z do³u od ¶niegów, za¶ w górze, przez strzêpiaste konary, niby wskro¶ zdziurawionych strzech, ¶wita³o niebo bia³awe i mêtne.


Wichura przewala³a siê gór±, ¿e czasami cicho¶æ siê czyni³a jakby w ko¶ciele, kiedy to z nag³a organy zmilkn± i ¶piewy ustan±, a jeno szemrz± wzdychy ostatnie, tupoty, pogas³e brzmienia pacierzów i te przytajone, konaj±ce nuty - bór stawa³ wtedy nieruchomy, oniemia³y, jakby ws³uchany w grzmotliw± wrzawê, w ten dziki krzyk pól tratowanych, co rwa³ siê gdziesik ze ¶wiata i niós³ wysoko, daleko, ¿e tylko jêkliwym ¶wiegotem drga³ po lesie.


Wnet jednak wicher uderza³ w bór ca³± moc±, wszystkimi k³ami trzaska³ o pnie, w¿era³ siê w lute g³êbie, porykiwa³ w mrokach, targa³ olbrzymami, ale na darmo,
nie przemóg³, bo wyzbyty z si³ opada³, g³uchn±³ i mar³ ze skowytem w gêstych, przyziemnych krzach - a las ni drgn±³, ni jedna ga³ê¼ nie trzasnê³a, ni jeden pieñ siê zako³ysa³, cicho¶æ by³a jeszcze g³êbsza i bardziej przera¿aj±ca, ¿e tylko ptak jaki niekiedy za³opota³ wskro¶ mroków.


A czasami znowu wichura spada³a tak nagle, niespodziewanie i potê¿nie, jak ten jastrz±b spada zg³odnia³y, tak ³omota³a skrzyd³ami, rwa³a wierzcho³y, gniet³a i rozwala³a wszystko ze w¶ciek³ym rykiem, a¿ bór drga³ jakby przebudzony, otrz±sa³ siê z martwoty, chwia³ z koñca w koniec, drzewa koleba³y siê, od drzew pomruk lecia³ gro¼ny, przyduszony i z nag³a bór siê prostowa³, podnosi³, szed³ jakby, przygina³ ciê¿ko i uderza³ ze strasznym krzykiem, a bi³ ju¿ jak ten mocarz o¶lep³y gniewem i pomst±, ¿e wrzask siê zrywa³, bój nape³nia³ las, strach pada³ na wszelkie stworzenia, przyczajone w podszyciach, a oszala³e z trwogi ptactwo t³uk³o siê w¶ród ¶niegów, lej±cych siê wzburzonymi strugami, i w¶ród podruzgotanych ga³êzi i wierzcho³ów.


Ale potem nastawa³y d³ugie, zgo³a martwe cisze, w których s³ychaæ by³o wyra¼nie jakie¶ dalekie, ciê¿kie ³omoty.


- Las r±bi± przy Wilczych Do³ach, gêsto siê wali - szepn±³ stary nas³uchuj±c nad ziemi± g³uchych drgañ.


- Nie marud¼cie, do nocy siedzieæ nie bêdziemy.


Zaszyli siê w wysoki, m³ody zagajnik, w taki g±szcz spl±tanych i zwartych ze sob± ga³êzi, ¿e ledwie siê mogli przeciskaæ do ¶rodka, cisza ich otoczy³a grobowa, ¿aden g³os siê ju¿ tam nie przedziera³, nawet ¶wiat³o jeno z trudem s±czy³o siê przez grub± pokrywê ¶niegów, wisz±c± na czubach niby dach. Ziemista, spopiela³a szaro¶æ zape³nia³a g³êbiê, ¶niegu prawie nie by³o na ziemi, a tylko opad³y z dawna, zwietrza³y susz za¶ciela³ miejscami po kolana, kaj¶ niekaj¶ zieleni³y siê pólka mchów, to jakby przytajone przed zim± ¿ó³k³e jagodziny albo muchar zaschniêty.


Hanka ob³amywa³a kulk± co grubsze ga³êzie, przycina³a je do jednego wymiaru uk³adaj±c w rozpostart± p³achtê, a robi³a tak zapalczywie, a¿ chustkê zruci³a z gor±ca, i mo¿e w jak± godzinê narychtowa³a takie brzemiono drewek, i¿ ledwie mog³a je sobie zadaæ, stary te¿ narz±dzi³ pêk niezgorszy, obwi±za³ sznurem i wlók³ go rozgl±daj±c siê za pniem, by z niego ³acniej wzi±æ na plecy.


Hukali na kobiety, ale w du¿ym lesie znowu siê sro¿y³a wichura, to siê i nie skrzyknêli.


- Hanu¶, do topolowej nam siê przebraæ, lepiej bêdzie ni¼li przez pola.


- To chod¼my, pilnujcie siê mnie i daleko nie ostajcie.


Wziêli siê zaraz z miejsca na lewo, przez kawa³ starej dêbiny, ale ciê¿ko by³o, ¶nieg le¿a³ po kolana, to gurbi³ siê miejscami w zagony, bo drzewa sta³y rzadko i bez li¶ci, tyle ¿e gdzieniegdzie w¶ród roz³o¿ystych potê¿nych konarów trzês³y siê siwe brody, tu i owdzie jaki m³ody d±bek, pokryty zrudzia³ymi kud³ami, przygina³ siê do ziemi ze ¶wistem. Wiatr d±³ z ca³ej mocy i tak kurzy³ ¶niegami,
¿e i¶æ by³o niepodobna, stary siê wnet zmêczy³ i usta³, a i Hance si³ brakowa³o, to jeno wspiera³a siê brzemieniem o drzewa, wystrachanymi oczami szukaj±c lepszej drogi.


- Nie przejdziemy têdy, a za dêbin± mokrad³a, nawróæmy do pól.


Jako¿ nawrócili w du¿y i zwarty las sosnowy, gdzie ciszej by³o nieco i ¶niegi nie zalega³y tak wysoko, a pokrótce wyszli na pola - ale tam sz³y takie zakurki, ¿e ¶wiata nie rozpozna³ nawet na to ¶migniêcie kamieniem, nic, jeno bia³a, rozk³êbiona, przewalaj±ca siê æma. Wicher za¶ wci±¿ par³ ku borowi, odbija³ siê kiej od ¶ciany, przewala³ wznak na pola, ale wstawa³ niezmo¿ony, zgarnia³ ca³e góry ¶niegów i niby t± bia³± chmur± pra³ w drzewa, a¿ jêk lecia³ po lesie, a tak m±ci³, zakrêca³ i bi³, ¿e ledwie weszli na zagony, starego ciepn±³ o ziem, a¿ d¼wigaæ go musia³a, sama ledwie mog±c siê utrzymaæ na nogach.


Wrócili do boru i przykucn±wszy za pniami medytowali, którêdy pój¶æ, bo ca³kiem ju¿ nie wiada by³o, w jak± stronê siê obróciæ.


- T± dró¿k± na lewo, a wyjdzierny niechybnie do topolowej, przy krzy¿u.


- Kiej ca³kiem nie baczê tej dró¿ki.


T³umaczy³ d³ugo, bo siê ba³a pu¶ciæ na niepewne.


- A miarkujecie aby, w jak± stronê siê wzi±æ?


- Od lewej rêki, widzi mi siê.


Powlekli siê wzd³u¿ lasu, pobrze¿em skrywaj±c siê nieco od naporu wichury.


- Chod¼cie prêdzej, nocy tylko co patrzeæ.


- Jeno tego powietrza z³apiê i letê, Hanu¶, letê...


Ju¶ci, nieletko siê im by³o przebieraæ, dró¿kê ca³kiem zasypa³o, a do tego z boku od pól wci±¿ grzmoci³ wicher i ciepa³ ¶nie¿yc±, pró¿no siê chronili za drzewa, to przywierali jak te zaj±czki pod ja³owcami, wszêdzie przewiewa³o do ko¶ci, za¶ g³êbi± straszno by³o i¶æ, drzewa szumia³y dzfko, ca³y las siê koleba³ i prawie ziemiê zamiata³ konarami, ga³êzie siek³y, po twarzach, to czasami z takim trzaskiem pada³y chojary, i¿ siê wydawa³o, jako ca³y bór runie zdruzgotany.


Biegli te¿, co ino si³ i tehu starezy³o, aby rychlej dopa¶æ drogi i zd±¿yæ przed noc±, która mog³a spa¶æ leda chwila, bo ju¿ szarza³o nieco na polach i wskró¶ sko³tunionych ¶niegów przewija³y siê ¶lepe smugi, kieby te dymy jeszeze nik³e.


Dorwali siê wreszcie drogi i padli pod krzy¿em, ledwie ¿ywi z utrudzenia.


Krzy¿ sta³ na skraju lasu, tu¿ przy drodze, broni³y go od burz cztery ogromne brzozy w bia³ych gz³ach, z obwis³ymi niby warkocze ga³êziami; na czarnym drzewie by³ rozkrzy¿owany Chrystus z blachy, pomalowanej w takie kolory, ¿e jak ¿ywy siê widzia³; snad¼ wiater oderwa³ go, bo wisia³ tylko na jednej rêce, trzaska³ sob± o drzewa i skrzypia³ zardzewia³ym g³osem, jakby lito¶ci prosi³ i poratunku. Brzozy targane wichur± okrywa³y go ciêgiem sob±, trzês³y siê, przygina³y, a ¶niegowe tumany zasypywa³y kurzaw±, ¿e sta³ ca³y w mg³ach, przez które migota³o Jezusowe sine cia³o i jego blada, okrwawiona twarz wychyla³a siê raz po raz z bielizn, a¿ siê luto robi³o na sercu.


Stary spogl±da³ nañ z przera¿eniem, ¿egna³ siê, ale nie ¶mia³ siê odezwaæ, bo Hanka mia³a twarz srog±, zaciêt±, nierozpoznan±, jak ta noc, co ju¿ sz³a przyczajoha wskro¶ wichrów, ¶niegów, tumanów - wskró¶ ¶wiata.


Zdawa³a siê nic nie widzieæ, i na nic nie baczyæ, siedzia³a zatopiona w mrocznych my¶leniach, a wci±¿ o jednym: o Antkowym przeniewierstwie; tuman siê w niej k³êbi³, pe³en okrwawionych wzdychów, jako to Jezusowe cia³o na krzy¿u, pe³en zakrzep³ych w lód, a pal±cych ³ez, pe³en ¿ywych, a zapiek³ych w bole¶ci g³osów.


- Wstydu nie ma, Boga siê nie boi, toæ jakby z rodzon± matk± siê sprz±g³! Jezus! Jezus!


Zgroza j± poderwa³a kieby huragan, strach ni± zatrz±s³, a potem zawrza³a gniewem tak dzikim i m¶ciwym, jak ten bór, co siê by³ przygi±³ naraz i rzuci³ rozsro¿ony na wichurê.


- Chod¼my prêdzej, chod¼my! - wo³a³a zarzucaj±c brzemiê i przygiêta pod ciê¿arem wesz³a na drogê nie ogl±daj±c siê za starym, pogania³a j± niezmo¿ona, zawziêta z³o¶æ.


- Zap³acê ci za wszystko, zap³acê! - skowycza³a dziko, kiej te topole nagie, rozkrzyczane, zmagaj±ce siê z wichur±. - Dosyæ ju¿ tego, a to i kamieñ ju¿ by siê rozpêk³, gdyby go robak taki przewierca³! Antek chce, to niech przepada, niech w karczmie przesiaduje, ale swojej krzywdy nie darujê, nie, zap³acê jej za wszystko! Zgnijê za to w kreminale, to zgnijê, ale ju¿ by sprawiedliwo¶ci na ¶wiecie nie by³o, ¿eby taka spokojnie chodzi³a po ¶wiêtej ziemi... - przemy¶liwa³a srogo, ale z wolna przygasa³y w niej z³o¶cie i blad³y, kiej te kwiaty na mrozie, bo si³ zaczyna³o brakowaæ, ciê¿ar j± przygniata³, sêki wpija³y siê w plecy i chocia¿ przez zapaskê i kaftan, a wgniata³y siê w ¿ywe miêso, ramiona j± strasznie bola³y, a za¶ ten wêze³ p³achty, zakrêcony w kij, wrzyna³ siê w gardziel i dusi³, sz³a coraz wolniej i ciê¿ej.


Droga by³a kopna, zawalona zaspami i otwarta na przestrza³ la wiatrów, ¿e topole z obu stron ledwie by³y widne w kurzawie, sta³y chwiejnym, nieskoñczonym szeregiem, szumia³y rozpacznie targaj±c siê kiej te ptaki popl±tane we wnykach, bij±ce na o¶lep skrzyd³ami, rozkrzyczane. Wicher jakby ju¿ traci³ na mocy, przycicha³ gór±, ale natomiast coraz w¶cieklej tarza³ siê na polach, z obu stron drogi, na równiach, w poszarza³ych i mêtnych dalach kot³owa³a wci±¿ zawieja, tysi±ce wirów zawodzi³o diabelski tan, tysi±ce k³êbów zrywa³o siê z ziemi, toczy³o, narasta³o, kieby te wielgachne bia³e wrzeciona furkocz±ce, tysi±ce kup ogromnych, stogów powichrzonych, grobel sz³o po polach, rucha³o siê, k³êbi³o, w oczach ros³o, podnosi³o w górê, siêga³o, zda siê, nieba, przys³ania³o ¶wiat i pêka³o ze ¶wistem i wrzaw±. Jakby tym kot³em gotuj±cym siê, przepe³nionym bia³ym wrz±tkiem, rozkipionym, okrytym osêdzielizn± i parami lodowymi, widzia³a siê ca³a ziemia.


A zewsz±d wraz z noc sz³o tysi±ce g³osów, podnosi³y siê z ziemi, sycza³y gór±, grzmia³y wszêdzie, jakie¶ po¶wisty kieby batami siek³y naokó³, to grania nierozeznane drga³y nad ziemi±, to szumy borów hucza³y niby ta organowa muzyka w czas Podniesienia, to jakie¶ krzyki, d³ugie, ¿a³osne, rozdziera³y powietrze, jakby krzyki ptaków zb³±kanych, jakie¶ skowycz±ce, straszne ³kania, to chichoty, to te ostre, suche po¶wisty topoli ko³ysz±cych siê w mêtnych, bia³awych kurzawach, niby straszne majaki z powyci±ganymi ku niebu ramionami.


Nic nie rozezna³ i na krok jeden, ¿e Hanka omackiem prawie siê wlek³a od topoli do topoli, odpoczywa³a czêsto, z przera¿eniem nas³uchuj±c tych g³osów.


Pod jak±¶ topol± czernia³ przyczajony zaj±czek, któren na jej widok rymn±³ w zawiejê, ¿e go porwa³a jakby w pazury, a¿ bek siê rozleg³ bolesny w kurzawie. Patrza³a za za nim z politowaniem, bo ju¿ ruchaæ siê nie mog³a, przygina³a siê coraz ni¿ej i ledwie nogi potrafi³a wyci±gaæ ze ¶niegu, tak j± przygniata³o to brzemiê, i¿ zdawa³o siê jej chwilami, jako d¼wiga na sobie zimê, ¶niegi, wichry, ca³y ¶wiat zgo³a i ¿e zawsze tak sz³a ¶miertelnie wyczerpana, ledwie ¿ywa z utrudzenia, z okrwawion±, przesmutn± dusz± w sobie, i zawsze do koñca ¶wiata tak wlec siê bêdzie, zawsze. Strasznie siê jej d³u¿y³o, droga jakby nie mia³a koñca, a ciê¿ar tak przygniata³, i¿ coraz czê¶ciej przywiera³a pod drzewami i coraz d³u¿ej siedzia³a omroczona, na pó³ przytomna, ch³odzi³a ¶niegiem rozpalona twarz, przeciera³a oczy, trze¼wi³a siê, jak mog³a, a wci±¿ jakby zapada³a na samo dno tej rozkrzyczanej, lutej rozwiei ¿ywio³ów. Jeno pop³akiwa³a ¿a³o¶nie, ³zy same siê la³y tryskaj±c z tych najg³êbszych, utajonych smutków cz³owieczych, z samego dna serca rozdartego, z tego skrzybotu gin±cych bez ratunku, czasem za¶, ale rzadko, bo zapomina³a o wszystkim, modli³a siê, szepta³a pacierze jêkliwym g³osem, æwierka³a je w sobie porwanymi s³owy kiej ten ptaszek marzn±cy, któren tylko kiej¶ niekiej zatrzepie skrzyd³em, a ¿e ju¿ mocy nijakiej nie ma, to przysiada, tuli siê, piuka i wraz zapada w coraz g³êbsz± senno¶æ !


Drga³a naraz porywaj±c siê z miejsca wystraszona, zda³o siê jej bowiem, i¿ s³yszy jakie¶ p³akania i przyzywy dzieciñskie, jakby to jej Pietru¶ wo³a³!


I bieg³a znowu ca³± moc±, potyka³a siê o zwa³y, pl±ta³a w zaspach, a sz³a gnana trwog± o dzieci, która wsta³a w niej z nag³a i kieby biczem popêdza³a, ¿e ju¿ nie czu³a zmêczenia ni zimna.


Z wiatrem dobieg³o j± jakie¶ dzwonienie, brzêk orczyków i g³osy ludzkie, ale tak rozpad³e, ¿e choæ przystanê³a nas³uchuj±c, nie zebra³a ni s³owa, kto¶ jednak jecha³ za ni± i by³ coraz bli¿ej, a¿ siê wy³oni³y z kurzawy ³by koñskie.


- Ojcowe! - szepnê³a dojrzawszy bia³± ³ysicê ¼rebicy i ruszy³a nie czekaj±c.


Nie omyli³a siê, Boryna to powraca³ ze s±dów z Witkiem i Jambro¿ym; jechali z wolna, gdy¿ przez zaspy ledwie siê by³o mo¿na przekopaæ, a nawet w gorszych miejscach musieli kanie przeprowadzaæ za uzdy; snad¼ byli niezgorzej napici, bo rajcowali z prze¶miechami g³o¶nymi, a Jambro¿y czêsto pod¶piewywa³ po swojemu, nie bacz±c na zamieæ.


Hanka ust±pi³a z drogi, naci±gaj±c chustkê barzej na oczy, ale mimo to stary przy wymijaniu pozna³ j± zaraz z pierwszego rzutu i przy³o¿y³ koniom po bacie, by prêdzej przejechaæ, szkapy poderwa³y siê z miejsca i wnet utknê³y w nowej zaspie; wtedy obejrza³ siê i wstrzyma³ konie, a gdy siê wy³oni³a z kurzawy i zrówna³a z saniami, powiedzia³:


- Zwal drzewo w pó³koszki, przysi±d¼, podwiezê ciê.


Tak by³a nawyk³a do ojcowych przykazów, ¿e spe³ni³a wszystko bez wahania.


- Bylicê zabrali Bartek, siedzia³ ano pod drzewem i p³aka³, jad± za nami.


Nie odrzek³a, zapatrzona ponuro w m±twê nocy i kurzawy, jaka siê sro¿y³a dooko³a, siedzia³a skulona na przednim siedzeniu dygocz±c·z utrudzenia i nie mog±c jeszcze my¶li pozbieraæ, a stary przygl±da³ siê jej d³ugo i uwa¿nie. Zmizerowana by³a, ¿e a¿ lito¶æ bra³a patrzeæ na jej twarz wychudzon±, sin±, poodmra¿an±, oczy mia³a zapuch³e od p³aczów, a usta zaciête bole¶nie, trzês³a siê ca³a z umêczenia i zimna, pró¿no obtulaj±c w podart± chu¶cinê.


- Powinna¶ siê ochraniaæ, w takim stanie nietrudno o chorobê...


- A któ¿ to za mnie zrobi? - szepnê³a cicho.


- Na taki czas wybieraæ siê do boru!


- Drzewa zbrak³o, warzy nie by³o przy czym zgotowaæ...


- Ch³opaki zdrowe?


- Pietru¶ chorza³ bez parê niedziel, ale ju¿ tak ca³kiem wydobrza³, ¿e teraz dwa razy tyle by jad³ - odpowiada³a ¶mia³o budz±c siê z odrêtwienia, ods³oni³a z twarzy chustê spozieraj±c mu prosto w oczy bez dawnego lêku i zestrachanej pokorno¶ci, stary za¶ wci±¿ zagadywa³ i pyta³, a zdumiewa³ siê wielce nad jej przemian±, nie móg³ siê bowiem doszukaæ dawnej Hanki. Dziwny, mro¿±cy spokój bi³ od niej, a jaka¶ moc skamienia³a, nieustêpliwa widnia³a w jej zaciêtych wargach. Nie przera¿a³ j± jak dawniej, mówi³a niby z równym a obcym o ró¿nych rzeczach nie skar¿±c siê ani s³ówkiem, nie ¿al±c... Odpowiada³a prosto, do sk³adu, a g³osem dziwnie surowym, przecierpianym i przez to jakby stê¿a³ym w chropaw± grudê utajonych boleñ, jeno w oczach niebieskich, wyp³akanych tli³o siê ostre zarzewie czuj±cej mocno duszy.


- Odmieni³a¶ siê, widzê.


- Bieda ³acniej przekuwa cz³owieka ni¼li kowal ¿elazo.


Zdumia³ siê nad odpowiedzi±, ¿e nie wiedzia³, co na to rzec, wiêc zwróci³ siê do Jambro¿a mówiæ o sprawie ze dworem, któr± wbrew zapewnieniom wójta przegra³ i jeszcze koszta musia³ zap³aciæ:


- Odbiere se, com straci³, odbierê... - mówi³ spokojnie.


- Trudno to bêdzie, dwór ma d³ugie rêce i wszêdzie poradzi siê zastawiæ.


- I na zastawê jest sposób, na wszystko jest sposób, by ino cierpliwo¶æ mieæ i poczekaæ na porê.


- Wasza prawda, Macieju, ale te¿ zi±b, no, warta³oby do karczmy na rozgrzewkê wst±piæ.


- Wst±pimy, ma byæ kwa¶no, niech bêdzie kiej ocet. Ale powiadam wam, ¿e ino kowal musi kuæ ¿elazo, póki gor±c trzyma, cz³owiek, je¶li chce co wygraæ, na zimno musi kuæ dolê a w cierpliwo¶ci hartowaæ.


Doje¿d¿ali do wsi, mrok siê ju¿ by³ zrobi³ gêsty i wichura przechodzi³a, kurzy³o jeszcze galanto po drodze, ¿e domów nie rozpozna³, ale z wolna przycicha³o na ¶wiecie.


Na wprost dró¿ki do cha³upy stary wstrzyma³ konie i gdy wysiad³a, pomaga³ jej wzi±æ brzemiê na plecy, a wreszcie rzek³ z cicha do niej tylko:


- A zajrzyj do mnie którego dnia, choæby jutro. Miarkujê, ¿e musi byæ z wami krucho, ten ³ajdus przepija wszystko, a ty pewnikiem mrzesz g³odem z dzieæmi.


- Wygnali¶cie nas, to gdziebym za¶ ¶mia³a przyj¶æ.


- G³upia¶, jensza to rzecz, nie twoja, mówiê ci, przyjd¼, znajdzie siê jeszcze i dla was.


Poca³owa³a go w rêkê i odchodzi³a bez s³owa, tak j± u³api³o rozrzewnienie za grdykê, ¿e g³osu nie mog³a wydobyæ.


- Przyjdziesz to? - zapyta³ za ni± dziwnie miêtko
i ciep³o.


- Przyjdê. Bóg wam zap³aæ, kiej przykazujecie, to przyjdê...


Popêdzi³ konie i zaraz skrêca³ przed karczmê, a Hankaju¿ nie czekaj±c na ojca, któren akuratnie wysiada³ z Bartkowych sani, polecia³a do cha³upy.


W izbie by³o ciemno i tak zimno, ¿e gorzej siê widzia³o ni¼li na dworze, dzieci spa³y pokulone w ³ó¿ku pod pierzyn±, zakrz±tnê³a siê ¿wawo ko³o warzy i obrz±dków, a wci±¿ przemy¶liwa³a o tym dziwnym spotkaniu z Boryn±.


- Nie, ¿eby¶ skapia³, nie przyjdê, da³by mi Antek!- wykrzyknê³a ze z³o¶ci±, ale równocze¶nie i inne, bardziej spokojne my¶li przychodzi³y, a z nimi i bunt srogi przeciwko mê¿owi.


Jak¿e, przez kogó¿ to wycierpia³a najwiêcej, je¶li nie przez niego! Stary zapisa³ grunt tej ¶wini i wygna³ ich, prawda, ale Antek go pierwszy pobi³ i zawsze szczeka³ na niego, to siê i oze¼li³... Mia³ prawo, ka¿dy by to zrobi³, grunt jego i dzieciñski, ale póki ¿yje, jego wola daæ lub nie. A jak to miêtko powiedzia³: "Przyjd¼!", o dzieci pyta³, o wszystko! Ju¶ci, a i pó³ tej biedy i poniewierki by nie by³o, gdyby siê Antek nie sprz±g³ z t± suk±, temu stary nie winowaty, nie!


Rozmy¶la³a ró¿nie i t³umaczy³a, i coraz bardziej ustêpowa³ z niej gniew do starego.


Przywlók³ siê i Bylica, tak przemarz³y i zmêczony srodze, ¿e z dobr± godzinê rozgrzewa³ siê przed kominem, nim zacz±³ opowiadaæ, jako ju¿ by³ ca³kiem usta³, a mo¿e by i zamrozi³ siê na ¶mieræ pod drzewem, gdyby nie Boryna.


- Dojrza³ mnie i chcia³ braæ na sanie, ale gdym mu rzek³ ¿e¶ przodem posz³a, ostawi³ mnie Bartkowi, a sam pogna³ konie, by ciê dogoniæ...


- Tak by³o? Nic mi o tym nie powiedzia³.


- Kwardy on jeno z wierzchu, la niepoznaki.


Po kolacji, gdy dzieci nakarmione do syta, pobtulane w pierzyny, znowu zasnê³y, Hanka siad³a przed ogniemdo przêdzenia resztek we³ny organi¶cinej, a stary wygrzewa³ siê wci±¿, spogl±da³ nie¶mia³o, chrz±ka³, zbiera³ odwagê, a¿ w koñcu zacz±³ jêkliwie:


- Zrób z nim zgodê, na Antka siê nie ogl±daj, a ino siebie i dzieci miej na widoku.


- £acno to powiedzieæ.


- Kiedy on pierwszy przyst±pi³ do ciebie z dobrym s³owem, poniechaj z³o¶ci. Tam u niego w cha³upie piek³o... nie dzi¶, to jutro Jagnê wygoni i ostanie sam... Józka nie poredzi w tylem gospodarstwie, stary jeszcze nie jest, ale te¿ wszystkiego nie zrobi ni dojrzy... dobrze, by¶ jego ³askê na ten czas mia³a... o to¶ zabiegaæ powinna¶...By³aby¶ mu pod rêk± w sposobn± porê... to nie wiada, jak by siê sta³o... mo¿e by przyzwa³ z powrotem... nie zdzier¿ysz tej biedzie, nie...


Opu¶ci³a na te s³owa wrzeciono, wspar³a g³owê o przê¶licê i zaduma³a siê g³êboko nad swoj± dol± rozwa¿aj±c powoli rady ojcowe.


A stary przyszykowa³ sobie spanie i cicho zapyta³:


- Mówi³ w drodze z tob±?


Opowiedzia³a, jak by³o.


- To id¼, córko, bie¿yj choæby zaraz jutro, staw mu siê, kiej przyzywa, bie¿yj... bacz ino na siebie i dzieci...starego siê trzymaj... oczami mu ¶wieæ... dobr± mu b±d¼...pokorne cielê dwie matki ssie... z³o¶ci± jeszcze nikto ¶wiata nie zwojowa³... Antek jeszcze powróci do ciebie... opêta³o go z³e i rzuca po ¶wiecie... ale wnet przejrzy i powróci... Pan Jezus podaje ci tak± godzinê, by z biedy wyci±gn±æ... to nikogo nie s³uchaj, a bie¿yj...


D³ugo j± namawia³ i przekonywa³, a nie doczekawszy siê ¿adnej odpowiedzi zmilkn±³ pomarkotnia³y i narz±dziwszy sobie spanie leg³ cicho, Hanka za¶ przêd³a dalej rozmy¶laj±c nad jego radami.


Czasem za¶ wygl±da³a oknem, czy Antek nie wraca, ale nie by³o ani s³ychu.


Siada³a znowu do roboty, ale nie mog³a prz±¶æ dzisiaj, nitka siê rwa³a, to wrzeciono wypada³o z palców, bo coraz pilniej rozwa¿a³a s³owa Borynowe.


- A mo¿e siê tak stanie, mo¿e przyjdzie taka godzina, ¿e j± przyzwie...


I z wolna, z wolna, ko³uj±ca jeszcze, pe³na wahañ wstawa³a w niej niezmo¿ona chêæ zgody i powrotu do starego.


- Troje nas cierpi biedê, a niezad³ugo bêdzie czworo! Dam to wtedy radê, co?


Antka ju¿ nie wlicza³a, nie bra³a w rachubê w tej chwili, widzia³a tylko siebie i dzieci; sama siê czu³a gotow± do stanowienia za wszystkich. Jak¿e, na kogo siê tr
spu¶ci? Kto to pomo¿e, chyba Bóg jeden albo i Boryna!


Zaczê³a marzyæ, ¿e niechby siê jeno dorwa³a z powrotem gospodarstwa, niechby znowu poczu³a ziemiê pod nogami, to siê tak przypnie do niej, tak weprze ca³± dusz± pazurami, ¿e nic j± nie oderwie i nie zmo¿e. Nadzieja w niej ros³a wraz ¿ takim nabierem si³, a¿ j± rozpiera³o we ¶rodku od mocy, nieustêpliwo¶ci a odwagi, ognie chodzi³y po niej, oczy siê roziskrza³y... ju¿ siê nawet czu³a tam, u Borynów, rz±dzi³a wszystkim, gospodyni± by³a..


D³ugo, mo¿e do samego pó³nocka tak siê rozmarza³a postanawiaj±c równocze¶nie, ¿e zaraz z rana, jak przykazywa³, zabierze jeno dzieci i pójdzie do starego, choæby Antek nie wiem jak zakazywa³, choæby j± nawet skatowa³, nie pos³ucha i pójdzie, a tej dobrej okazji nie popu¶ci... Moc w sobie poczu³a niezmo¿on± do walki choæby z ca³ym ¶wiatem, nie waha³a siê ju¿ ni ba³a niczego!


Wyjrza³a jeszcze na dwór, wiatr ca³kiem usta³, uspokoi³o siê zupe³nie, noc by³a ciemna, ¿e ledwie te ¶niegi szarza³y, na niebie k³êbi³y siê ogromne chmury i przewala³y siê kiej wody, od borów dalekich czy te¿ z tej ciemnicy nieprzejrzanej sz³y jakie¶ g³uche szumy.


Zgasi³a ¶wiat³o i szepcz±c pacierze zaczê³a siê rozbieraæ.


Naraz jaki¶ wrzask daleki, przyt³umiony zadrga³ w ciszy, rós³, rozlega³ siê coraz wyra¼niej, a wraz z nim i blask krwawy uderzy³ w szyby.


Wybieg³a przed dom wystraszona.


Pali³o siê, gdziesik ze ¶rodka wsi bucha³y s³upy ognia, dymów i skier. Dzwon zacz±³ biæ na trwogê i krzyki siê wzmaga³y.


- Gore! wstawajta, gore! - zakrzycza³a do Stachów, przyodzia³a siê naprêdce i wypad³a na dró¿kê, ale zaraz prawie natknê³a siê na Antka biegn±cego pêdem ode wsi.


- U kogo siê pali?...


- Nie wiem, wracaj do cha³upy!


- Mo¿e to u ojca, bo jako¶ w po¶rodku! - be³kota³a w trwodze ¶miertelnej.


- Wracaj, psiakrew! - rykn±³ porywaj±c j± przez si³ê do izby.


Okrwawiony by³, bez czapki, ko¿uch mia³ porozrywany, twarz osmolon± i dziki, nieprzytomny ogieñ w oczach.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pajaa1981.pev.pl