ludzie_bezdomni 

po polsku


Stefan ¯eromski "Ludzie bezdomni"
Jêzyk polski:



Stefan ¯eromski "Ludzie bezdomni"


 






Zak³ad kuracyjny Cisy le¿y w dolinie miêdzy dwoma ³añcuchami wzgórz poros³ych piêknym lasem. ¦rodkiem doliny przep³ywa strumieñ tworz±cy w samym parku dwa stawy, z których drugi jest motorem maszyn zak³adowych. Doko³a stawów ¶ciele siê olbrzymi park ³±cz±cy siê z lasami na wzgórzach s±siednich. Zak³ady k±pielowe (tj. ³azienki, hydropatia, natryski etc.) mieszcz± siê w gmachu zwanym, Bóg raczy wiedzieæ dlaczego, "Wincentym", a stoj± nad
drugim stawem. Z tej samej strony na wzgórzu ¶wieci siê wspania³y kursal, otoczony gajem ro¶lin, klombów kwiatowych, gazonów, trawników, alejek zacisznych i szpalerów. W obrêbie parku tudzie¿ poza nim, przy drogach d±¿±cych w ró¿ne strony, a nawet wprost w¶ród lasu stoj± wille. Jedne z nich skupi³y siê w szereg jak chaty we wsi, inne szukaj± samotno¶ci i odgradzaj± siê od ¶wiata g±szczami ogrodów.


Z drugiej strony stawu, w po³owie wynios³o¶ci króluj±cej nad okolic±, wznosi siê pa³ac i liczne murowane zabudowania dominium Cisy. Jeszcze wy¿ej za pa³acem, na szczycie góry widaæ ko¶ció³ z dwiema strzelistymi wie¿ami, które ukazuj± siê oczom wszêdzie, gdziekolwiek by siê w okolicy by³o.


Nazajutrz po przyje¼dzie dr Judym sk³ada³ wizyty, zwiedza³ miejscowo¶æ, uczy³ siê tajemnic zak³adu, by³ oszo³omiony. Mia³ tutaj nie tylko poznaæ wszystko z dok³adno¶ci± przed zaciêciem zbli¿aj±cego siê sezonu, ale nadto braæ udzia³ w rz±dzie...


Dzi¶ tedy oznajmi³ siê ze sk³adem chemicznym ¼róde³, jutro studiowa³ maszyny wprowadzaj±ce wodê do wanien, bada³ system ksi±g kancelaryjnych, orientowa³ siê w procedurze gospodarczej, w prowadzeniu hotelu itd. To tu, to ówdzie ukazywa³y siê przed nim ca³e perspektywy rzeczy, których wcale nie zna³, i nik³y, przywalone innym szeregiem zjawisk. Nade wszystko interesowa³ go szkielet przedsiêbiorstwa, jego budowa materialna. Zak³ad leczniczy Cisy by³ instytucj± akcyjn± o kapitale sta³ym wysoko¶ci blisko trzechkroæ stu tysiêcy rubli. Spólników by³o dwudziestu kilku. Ci wybierali spo¶ród siebie radê zarz±dzaj±c±, z³o¿on± z prezesa i dwu wiceprezesów, komisjê kontroluj±c±, równie¿ z trzech cz³onków, tudzie¿ dyrektora, administratora i kasjera. Obowi±zki prezesa rady zarz±dzaj±cej pe³ni³ wybitny adwokat stale mieszkaj±cy w Moskwie. Jednym z wiceprezesów by³ honoris causa wspólnik Leszczykowski zamieszka³y a¿ w Konstantynopolu, a drugim bogaty przemys³owiec warszawski pan Stark. Dyrektorem by³ dr Wêglichowski, administratorem Jan Bogus³aw Krzywos±d Chobrzañski, wreszcie kasjerem oraz szczê¶liwym ma³¿onkiem damy, z któr± dr Tomasz podró¿ odbywa³ z Warszawy, i ojcem swawolnego Dyzia niejaki pan Listwa.


Sporo czasu up³ynê³o, nim dr Tomasz nauczy³ siê historii tego zak³adu, która w Cisach by³a istotn± magistra vitae . Historia, a raczej rozmaite minione historie mia³y tam wp³yw dobitny na bieg spraw codziennych. O ile j± dr Tomasz móg³ poznaæ z ust wielu, historia zak³adu by³a nastêpuj±ca:


Cisy znane by³y ze swych wód jeszcze w pocz±tkach zesz³ego stulecia. Tu i ówdzie trafiaj± siê w pamiêtnikach wzmianki, ¿e w Cisach leczy³ siê taki a taki dygnitarz. Nie by³a to jednak miejscowo¶æ kuracyjna w szerszym znaczeniu tego wyrazu. Korzysta³y z wód rozmaite osoby, ale tylko dziêki uprzejmo¶ci w³a¶ciciela dóbr cisowskich, ¼ród³a bowiem znajdowa³y siê w parku otaczaj±cym stary zamek rodowy. Od niepamiêtnych czasów maj±tki te nale¿a³y do rodziny Niewadzkich. Ostatnio by³ ich w³a¶cicielem m±¿ owej staruszki, któr± Judym pozna³ w Pary¿u. W ci±gu siódmego dziesi±tka lat tego wieku ów pan Niewadzki wyjecha³ z kraju. Kiedy powróci³ do Cisów, by³ starcem z³amanym i nieuleczalnie chorym. Ogrom cierpieñ prze¿ytych zmieni³ zasadniczo jego pogl±dy G³ówn± my¶l± starca by³o teraz dobro bli¼nich, a ¿e sam by³ chory, wiêc i uczynki jego mi³osierne skierowa³y siê przede wszystkim do wspomagania ludzi cierpi±cych. K±piele w wodzie ze ¼róde³ w jego parku uznane zosta³y za skuteczne, wiêc pan Niewadzki wszystkie si³y wytê¿y³ w tym celu, ¿eby urz±dziæ zak³ad leczniczy w Cisach. Dla przyspieszenia tej sprawy darowa³ projektowanej instytucji miejscowo¶æ obejmuj±c± kilkadziesi±t morgów przestrzeni wraz z parkiem, ¼ród³em, czê¶ci± przyleg³ych lasów i z budynkami, jakie siê w obrêbie terenu znalaz³y Sam stworzy³ spó³kê, do której wci±gn±³ przyjació³, przewa¿nie po ¶wiecie rozsianych. Najwiêksz± sumê udzia³ów wzi±³ stary kolega i towarzysz, kupiec znad Bosforu, Leszczykowski. Inne rozebrali adwokaci, lekarze, przemys³owcy. Na czele zak³adu sta³ w pierwszych latach dyrektor nieodpowiedni, który usi³owa³ z tej nowo powstaj±cej miejscowo¶ci uczyniæ od razu kurort europejski. Budowano tedy wspania³e gmachy i wille, a urz±dzano je z przepychem, który by móg³ zadowoliæ najdalej siêgaj±ce wymagania. Te ryzykowne eksperymenty popchnê³y ca³e przedsiêwziêcie ku ruinie. Do Cisów zje¿d¿a³y z ca³ego kraju, a nawet z daleka familie arystokratyczne dla rozrywki. Zak³ad usi³owa³ zyskaæ sobie opiniê stacji letniej europejskiej i urz±dza³ siê coraz wykwintniej W tym czasie zmar³ za³o¿yciel, Niewadzki Na posiedzeniu rocznym okaza³o siê, ¿e Cisy nie tylko nie daj± ¿adnego dochodu, ale wykazuj± deficyt. Wobec tego, a g³ównie, jak to zwykle u nas, wobec ubytku podpory, która tê rzecz dla idei d¼wignê³a, ca³e przedsiêwziêcie chwiaæ siê zaczê³o. Wówczas zg³osi³ siê ów handlarz dywanów z Konstantynopola. Wspar³ ducha stowarzyszonych, za³ata³ deficyt swoim groszem, otwarcie wymóg³ na wczesnym dyrektorze zrzucenie siê z tej godno¶ci i znalaz³ nowego, równie¿ kolegê swojego i nieboszczyka w³a¶ciciela, mianowicie dr Wêglichowskiego, który bodaj czy nie wiêcej od dwu pierwszych ¶wiata obszed³. Gdy tylko doktor Wêglichowski ster wzi±³ w rêce, zaraz rzeczy posz³y innym torem. Przede wszystkim nowy dyrektor zrzek³ siê prowadzenia czê¶ci gospodarczej Mianowano administratorem znowu wspólnego kolegê, Krzywos±da Chobrzañskiego.


Nastêpny rok nie by³ ju¿ wcale szeregiem zabaw, tañców, teatrów, wy¶cigów, gonitw, strzelañ do go³êbi, polowañ etc., lecz istotnym sezonem kuracyjnym. Wziêto siê do reorganizacji ³azienek, hotelu itd., s³owem, do budowania istotnej stacji leczniczej. Dr Wêglichowski projektowa³ wiele nowych rzeczy i przedstawia³ je radzie. Je¿eli siê nie zgadza³a, pisa³ list do Leszezykowskiego, a ten bez wahania za³atwia³ sprawê w³asnym sumptem. Taka stanê³a niepisana umowa.


Stary Leszezykowski by³ wdowcem. Mia³ pasierbów Greków, którzy go ssali jak g±bkê. By³ to cz³owiek bogaty. Burza wyrzuci³a go na brzeg Bosforu w jednym obdartym surducie i w kapciach bez podeszew Bywa³ tragarzem okrêtowym, zamiataczem ulic, roznosicielem dzienników europejskich, ajentem w pewnym sklepie francuskim, subiektem, komiwoja¿erem, a wreszcie w³a¶cicielem ogromnych magazynów, handlarzem dywanów, przemys³owcem itd. W trakcie tych zajêæ z jego piêknego nazwiska zosta³y tylko pierwsze trzy litery, mo¿liwe dla wymówienia w handlu persko-turecko-arigielsko-francuskim: Sani siê; nieborak, zwa³ starym "Les" i odmienia³ ten strzêpek przez przypadki. Leszczykowski by³ synem ubogiego szlachcica spod Cisów. Ju¿ w s³awnej szkole wojewódzkiej kieleckiej zbrata³ siê z pankiem Niewadzkim; z Wêglichowskim i Krzywos±dem. Twarde ¿ycie i dziwne jego koleje na zawsze wyrwa³y go ze strony rodzinnej. Syn rolników od prapradziada Piasta - zosta³ kupcem. Pracowa³ po kilkana¶cie godzin ná dobê i nigdy sobie nie udziela³ ¶wi±t ani wakacji. By³ to nie cz³owiek u³omny, lecz jakby zbiorowisko si³ maszyny stalowej, zuchwa³ych i niezwalczonych. A przecie¿ ten "M. Les" w¶ród wielorakich prac swoich dniem i noc± my¶la³ o czym innym. Trze¼wy, chytry; handlarz, którego ani Ormianin, ani Greczyn nie ubieg³ w sprycie, którego Anglik nie wyprzedzi³ w ¿elaznej systematyczno¶ci, by³ w g³êbi duszy marzycielem i ascet±. Sypia³ na twardym ³ó¿ku, mieszka³ w ciasnej izbie, ubiera³ siê byle jak. Pewn± sumê przeznacza³ "ssakom" - pasierbom, a resztê s³a³ w ró¿ne strony. Co dnia prawie na jego biurku le¿a³ list w "ludzkim" jêzyku, pisany nieraz z dalekich l±dów ¶wiata. I ¿aden nie by³ odrzucony. M. Les by³ bystry. Nigdy go nie podszed³ oszust i nie wy³udzi³ grosza, ale ostatni uczciwy fantasta ci±gn±³ zeñ tysi±ce franków. Najukochañsz± wszak¿e my¶l± M. Lesa by³ zak³ad leczniczy cisowski. Stary szczwany kramarz ¶ni³ wiecznie o przekszta³ceniu swego zak±tka, o ucywilizowaniu go jak najwy¿ej. Gromadzi³ pieni±dze, odk³ada³ ¿elazne sumy, ciu³a³ jak sknera pewne "ciche kasy" na nies³ychane przedsiêbiorstwa, jakie za³o¿y pod Cisami w swoim Zagórzu i okolicy: gdy tylko wróci...


"Ciche kasy" bra³ pierwszy lepszy in¿ynier jad±cy na studia, malarz potrzebuj±cy Pary¿a, lekarz, technik (zawsze wynalazca in spe ), wreszcie inny jaki. I znowu zaczyna³y siê specjalne operacje w celu nape³nienia pró¿ni. Tak p³ynê³y lata. Gdy Niewadzki ufundowa³ zak³ad leczniczy w Cisach, który, rzecz prosta, nie móg³ pozostaæ bez dodatniego wp³ywu na los okolicy, stary Leszczykowski mrukn±³: "Trzeba to wspieraæ". I wspiera³ po swojemu, ze swoj± ju¿ nie ¿elazna, ale stalow± wytrwa³o¶ci± i ze swym dzieciêcym zaufaniem.


W kilka dni po przyje¼dzie do Cisów doktor Judym otrzyma³ z Konstantynopola ogromny list. W pi¶mie tym stary emigrant rekomendowa³ siê m³odemu lekarzowi i zawiera³ z nim znajomo¶æ. List pisany by³ straszn± polszczyzn± Pl±ta³y siê tam wyrazy angielskie, francuskie, greckie, bu³garskie, a czêstokroæ sta³y d¼wiêki zagadkowe, prawdopodobnie tureckie czy perskie. Wewn±trz by³a gabinetowa fotografia starego Lesa. Ten list i fotografia dziwnie siê dope³nia³y. Zdawa³o siê, ¿e spojrzenie oczu mówi to wszystko, co siê w s³owach zawrzeæ nie mog³o, czego jêzyk wy³amany w s³u¿bie pieniêdzy oddaæ nie mia³ si³y. Trudno by³o wzrok oderwaæ od chudej twarzy i od ciemnych, wlepionych w patrz±cego oczu. Silnie sklepione czo³o, nos wystaj±cy i w±skie usta mia³y w sobie piêtno rezygnacji, niez³omno¶ci i uporu. Judym przeczyta³ kilkakrotnie ten list cudaczny i dziwnie przyzwyczai³ siê do jego stylu, jakby go uzna³ nie tylko za zjawisko normalne, ale nawet za konieczne. W zdaniach, powtarzaj±cych siê to tu, to tam, opisywa³ siê ten cz³owiek daleki, a tak przecie mocny, ¿e zdawa³ siê chodziæ po miejscach, o których w li¶cie mówi³. Zna³ w Cisach wszystko od a do z. Zwraca³ uwagê m³odego lekarza na drobiazgi, których ten wcale jeszcze nie dostrzega³. W koñcu listu by³a pro¶ba o fotografiê i czêste, bardzo czêste listy.


"Kocham - pisa³ M. Les - m³odych, bo oni ¶mia³o bior± siê do pracy. Ludzie to s± zwykle lazy, wiesz pan doktór, jak Anglik powie. A ja nie cierpiê! Cz³owiek nasz, Polak, co¶ zrobi i wnet siê zestarzeje. Po to pracuje, ¿eby nic nie robiæ. Wtedy jak nic nie robi, korzysta z pracy m³odego, jego krew pije i jego ramieniem siê podpiera, tego m³odego, a sam udaje, ¿e to jego jest labour . Nie tak robi Anglik. On wiecznie idzie! Forward! Do koñca ¿ycia. A nie mo¿e ju¿ nastarczyæ, to nie le¿y innym na drodze; idzie na ¶wie¿± trawkê, do spacerowania. Wtedy m³ody na jego miejsce przychodzi i od tego miejsca rozpoczyna, gdzie tamten stan±³. A my to jeszcze wierzymy w kismet jak Turcy. Kiedy przecie wszystko le¿y tu! Wszystko mo¿na zrobiæ! Gdybym ja by³ jeszcze m³ody, ja bym wszystko zrobi³. Mnie siê zdaje, ¿e my bêdziemy razem siê wspierali, mój panie doktór Judym..."


Od chwili ujêcia steru przez doktora Wêglichowskiego i administracji przez Krzywos±da up³ynê³o lat kilkana¶cie. Cisy sta³y siê zak³adem uczêszczanym, renomowanym, znanym powszechnie. Osob± wielce wp³ywow± by³ administrator Krzywos±d Chobrzañski. By³ to stary kawaler, przystojny, wysokiego wzrostu i piêknej figury. Nosi³ d³ugie, spuszczone w dó³ w±sy, które zarówno jak resztki w³osów na skroniach czerni³ tani± farb±, wskutek czego mia³y kolor zielonkawoszary. Ubiera³ siê prawie zawsze w d³ugie buty, szerokie hajdawery i co¶ w rodzaju czamarki. Cz³owiek ten przeszed³ Europê wzd³u¿ i w poprzek. Mówi³ chyba wszystkimi jêzykami indoeuropejskimi, a przynajmniej chêtnie wyg³asza³ s³owa w najrozmaitszych dialektach - i wszystko prawie umia³. Je¿eli by³a mowa o chemii, wtr±ca³ siê do takiej rozmowy czêstokroæ trafnie. Je¿eli kto zacz±³ dyskurs o malarstwie, rze¼bie, literaturze, kucharstwie, z³otnictwie, rymarstwie, podrabianiu obrazów, handlu staro¿ytno¶ciami, krawiectwie, szewstwie, p³atnerstwie, a przede wszystkim o wszelkiego rodzaju mechanice, Krzywos±d z ka¿dej z tych dziedzin zdradza³ zapas wiadomo¶ci fachowych. Nie do¶æ na tym: znajomo¶æ ka¿dego z tych kunsztów umia³ czynem potwierdziæ. Na wigiliê on sam gotowa³ zupê i przyrz±dza³ ryby. Wprawdzie zupa by³a oryginalna, bo je¶li j± przesoli³ w sposób ¿o³nierski, to dla z³agodzenia ostro¶ci smaku sypa³ do wazy funt cukru. Wszystkie siod³a w zak³adzie by³y jego roboty, a raczej jego przeróbki. Je¿eli jakie¶ stad³o zarêcza³o siê lub pobiera³o w ci±gu sezonu, Krzywos±d wyprasza³ sobie tê ³askê, ¿eby on móg³ robiæ obr±czki. W ca³ych Cisach pe³no by³o dzie³ jego. Sam reparowa³ wszelkie maszynerie, murowa³ z mularzami, r±ba³ i pi³owa³ z cie¶lami, heblowa³ i malowa³ ze stolarzem, kopa³ z ogrodnikiem.


Dyrektor Wêglichowski mia³ zegarek emaliowany, dar Krzywos±da i jego dzie³o. Tak przynajmniej ¶wiadczy³ podpis wydrapany na kopercie tego zegarka jakim¶ ostrym rylcem. "J. B. Krzywos±d de Chobrzanowice Chobrzañski eques polonus fecit Lutetiae Parisiorum. Anno Domini 1868" . W sieni kursalu sta³ zegar szafkowy, graj±cy na ¿±danie, za poci±gniêciem sznurka, ucieszn± aryjkê. Zegar ten by³ jakoby rozbity i odbudowany przez Krzywos±da na podziw.


W czytelni zak³adowej sta³o jego arcydzie³o, tzw. Groupe allégorique. By³ to stolik, na którym sklejone kamienie, krzyszta³ki, u³amki porcelanowe, szk³a, korale itp. tworzy³y jakie¶ niby wichry, jeziora, pieczary. Z g³êbi tych pieczar mia³ wychodziæ na pogodê zakonnik, ale, co prawda, nigdy nie wychodzi³. Szczyt zdobi³y rozmaite alegoryczne figurki, kogutki, ¿o³nierzyki, chor±giewki, wieñce cierniowe, a w ¶rodku siedzia³ bia³y ptak ze szk³a, w rodzaju gêsi, z czarnymi oczami, co mu nadawa³o pozór, jakby by³ w okularach. W sali do gry w karty sta³ inny majstersztyk Krzywos±da. By³a nim szafa staro¿ytna ko¶ci± wyk³adana, z okuciem tak przecie misternym, ¿e a¿ s³abo siê robi³o. Na górnym gzymsie tego mebla widnia³a data utrwalona za pomoc± inkrustacji: "A. D. 1527". Rzecz prosta, ¿e administrator by³ tylko odnowicielem tego zabytku wieków minionych, aczkolwiek z³o¶liwi twierdzili, ¿e by³ w³a¶nie twórc± nie tylko szafy, inkrustacji i okucia, ale tak¿e owej daty na szczycie.


J. B. Krzywos±d Chobrzañski znalaz³ siê w Europie w tym samym czasie, co M. Les. Kiedy jednak drugi uda³ siê na wschód, Krzywos±d poszed³ na zachód. Faktycznie poszed³ w³asnymi nogami przez ¦l±sk, Czechy, Bawariê do Francji. Tu³a³ siê w Pary¿u, Londynie, Brukseli, zarabiaj±c na chleb, czym siê da³o. W Pary¿u by³ retuszerem u podrzêdnego fotografa na rue Picqus. Do Londynu zwabi³ go kolega, który tam uczepi³ siê w fabryce broni. Krzywos±d pracowa³ przez czas pewien jako zwyczajny robotnik, nabra³, jak mówiono, wiele wprawy w fachu rusznikarskim. £atwiej wszak¿e by³o przyzwyczaiæ do tej roboty rêce ni¿ wdro¿yæ szlacheckiego ducha. Uciu³awszy nieco grosza Chobrzañski wraca na kontynent i wêdruje do Brukseli. Nie znaczy to wcale, ¿e by³ pró¿niakiem. Ani trochê! Umia³ on wstaæ o ¶wicie, dzieñ spêdziæ bez wytchnienia przy twardej pracy i pó¼no w nocy sk³oniæ g³owê na nêdznym pos³aniu. Chodzi³ w zniszczonej odzie¿y, a gotów by³ i tê oddaæ biedniejszemu, byleby o tym ludzie wiedzieli. Gdy ktokolwiek zg³osi³ siê do niego o wsparcie, o po¿yczkê, ka¿demu jej udzieli³, ale chcia³, ¿eby te¿ jemu wy¶wiadczono to i owo dla zas³ug. Od warsztatu w Londynie odepchnê³a go jaka¶ si³a niewyt³umaczona, ¿±dza czego¶ lepszego. Krzywos±d nie my¶la³ ani o spokojnym ¿yciu, ani o wielkim bogactwie, choæ lubi³ dostatek. W¶ród najciê¿szych kolei losu d±¿y³ zawsze do s³awy, do wyniesienia, do znaczenia, do wp³ywu i rozg³osu w¶ród swoich. Chêtnie podj±³by trud bohaterski, byleby tylko nie stawa³ siê jarzmem codziennym, prac± obowi±zuj±c± jego tak samo jak wszystkich, ordynarn± i sta³±. Mimo to by³ przez czas do¶æ d³ugi kasjerem w pewnej dystrybucji brukselskiej.


Przywyka³ ju¿ nawet do tego zajêcia, gdy grono kolegów koczuj±ce w Monachium da³o znak ¿ycia. Monachium, które widzia³ w przeje¼dzie do Pary¿a, podoba³o mu siê niezmiernie. Ruszy³ tedy do "Mnichowa". Znalaz³ tam ca³± koloniê. Byli to malarze, studenci, arty¶ci wszelkiego kalibru, rzemie¶lnicy i sieroty bezdomne, "die unglücklichen Polen" . Wrza³o tam jak w ulu. Toczy³y siê spory, tworzy³y stronnictwa, partie, odbywa³y zgromadzenia, s±dy, a nawet bójki. Chobrzañski wszed³, rzecz prosta, do jednego ze stronnictw i wkrótce obj±³ tam dowództwo. By³ to kierownik energiczny. Zaprowadzi³ w swojej partii taki ³ad, ¿e czêstokroæ wykonanie przepisów koñczy³o siê w biurze policji. Adwersarzy, których trafnie nazywa³ "ptakami plwaj±cymi we w³asne gniazdo", zwalcza³ rêk± tak ¿elazn±, ¿e mu gro¿ono wybiciem szyb i skóry. Gdy w³asnego mieszkania nie mia³, gro¼by redukowa³y siê do nastawania na ca³o¶æ skóry, co znowu umia³ odeprzeæ krzy¿ow± sztuk± za¿ywaj±c sêkatego kija. Wnet po przyje¼dzie, nim trafi³y siê pó¼niejsze roboty, pozowa³ malarzom. Jego piêkna twarz, pe³na dziwnego wyrazu melancholii, dumy i hardo¶ci, poci±ga³a artystów. Zyska³ sobie opiniê ciekawej g³owy i znany by³ do¶æ szeroko jako "unglücklicher Pole". Z czasem ta ¶ci¶le etnograficzna nomenklatura przeistoczy³a siê w mniej okre¶lon±: "unglückliche Fratze mit vielen Konsonanten", ale te¿ wówczas Krzywos±d tylko swojej braci pozowa³, i to nie inaczej jak na koniu.


Stosunki z malarzami pchnê³y go do ca³kowicie innej dziedziny. Naród malarski, zmieniaj±cy miejsce pobytu, niedba³y, dzi¶ tarzaj±cy siê w z³ocie, a jutro g³odu bliski, sta³ siê ¼ród³em zarobków Krzywos±da. Oto, dajmy na to, wyje¿d¿a jaki¶ malarzyna w górê, opuszcza Monachium i d±¿y w ¶wiat szeroki. "Wójt" kupuje od niego za byle co albo po prostu dziedziczy sprzêty artystyczne, stare ubiory, nieraz jakie¶ po³amane zbroje, draperie, nie dokoñczone studia, szkice, rysunki, a choæby pot³uczone ramy. Dla innego trzeba zreparowaæ stylowe siod³o, zeszyæ kostium, naprawiæ mebel, skleiæ jaki¶ zabytek. Krzywos±d bra³ to wszystko w rêce i robi³. Raz dobrze, drugi raz ¼le, ale robi³. Przypatrywa³ siê dziwnym procesom tworzenia, pods³uchiwa³ dyskusje, bada³ ów ogromny kraj, pañstwo malarza, i zdobywa³ encyklopedyczne wykszta³cenie w zakresie antykwarsko-graciarsko-rzemie¶lniczo-artystycznym. Je¿eli czego nie umia³ zrobiæ, to przynajmniej wiedzia³, jak siê to robi. Gdyby i tu wytkn±³ mu kto brak stanowczo¶ci, to w ¿adnym razie nie móg³ zaprzeczyæ, ¿e o istnieniu ca³ego mnóstwa rzeczy, zupe³nie obcych przeciêtnemu zjadaczowi chleba, Krzywos±d potrafi³ gadaæ. Z czasem w du¿ej izbie na Schwantalerstrasse mie¶ci³ siê dziwaczny zak³ad. By³y tam i narzêdzia stolarza, i warsztat ¶lusarski, tygle, retorty, kupy ram, flaszki z ró¿nobarwnymi p³ynami, skóry, ¿elastwa. Na ¶cianach wisia³y szkice i obrazy, czêstokroæ dzie³a sztuki, pseudoperskie dywany, przeró¿ne kawa³ki orê¿a i zbroi. Po up³ywie lat kilkunastu spêdzonych w Monachium Krzywos±d wyszed³ na fabrykanta staro¿ytno¶ci. Czasem uda³o mu siê zlepiæ z u³amków wed³ug istniej±cego wzoru jak±¶ podobiznê staro¿ytnego sprzêtu czy mebla i odst±piæ to antykwariuszowi, wymyæ sczernia³e malowid³o kupione za byle co i pu¶ciæ w ¶wiat jako "szko³ê w³osk±" czy "holendersk±". Szczególniejsz± mi³o¶ci± "wójta" cieszy³ siê styl gotycki. Krzywos±d widzia³ ten styl wszêdzie, tam nawet, gdzie by³ inny. Szczytem pochwa³y w jego ustach by³o s³owo: - gotyk! St±d zbiory jego zawiera³y tyle rzeczy spiczastych. Wszystko, co tylko mia³o kszta³t ostro³uku, zas³ugiwa³o na uwagê, a wiêc: ¿elazne ozdoby sztachet, klucze, okucia drzwi, lichtarze ch³opskie z okolic Jeziora Bodeñskiego, klamerki u pasków, ramy itd., nie mówi±c ju¿ o istotnych u³amkach gotyku.


U Krzywos±da zbiera³y siê nieraz rozmaite grupy burszów i artystów. Stary w±sal czêstowa³ tê m³ód¼ lekkomy¶ln± nies³ychan± szpagatówk± "swego chowu", serem, który sam wyrabia³, i suchym chlebem, którego je¶li sam nie piek³, to przynajmniej osobi¶cie archaizowa³ w swych bezdennych szafach do stanu sple¶nienia na kolor bia³y. W drodze szczególnej ³aski pozwala³ wówczas byle komu zbli¿aæ siê do "broni" rozwieszonej na ¶cianach oraz wyw³óczy³ sk±d¶ ze spodu stare, zagwazdane rysunki i z wyrazem zupe³nej niedba³o¶ci, jakby obwieszcza³ rzecz najobojêtniejsz± w ¶wiecie, mówi³ wskazuj±c palcem ten lub ów bohomaz:


- Piotr Pawe³ Rubens .


Albo:


- Szko³a boloñska... Trzeci okres Gwido Reniego


Po rysunkach takich mistrzów zaczyna³a siê prezentacja innych zbiorów, jak na przyk³ad ksi±¿eczki pt. Priapeia, w oprawie bia³ej, z cielêcej skóry. Ksi±¿eczka ta by³a w kilku miejscach przebita na wylot. Kiedy zapytywano, co znacz± te rozdarcia, Krzywos±d obja¶nia³, ¿e to by³o ulubione dzie³ko Karola XVII , które wszak¿e s³u¿y³o mu nieraz za cel do strza³ów z pistoletu. By³a tam równie¿ laska Seweryna Goszczyñskiego, zwana czasami lask± Wincentego Pola. By³ sztylet Beniowskiego wysadzany muszelkami - mundur oficera z czasów Ksiêstwa Warszawskiego, dope³niony przez Krzywos±da w ten sposób, ¿e sp³owia³e wypustki zast±pione zosta³y innym, mniej wiêcej zbli¿onym kolorem, a guziki i szlify odpowiednimi guzikami i szlifami uniformu piechoty francuskiej z czasów Napoleona III. Za szk³em wisia³ ¿upanik at³asowy ze¶cibany z nie pasuj±cych do siebie kawa³ków - sta³ dziwny, pokruszony sprzêcik, zwany apteczk± Stanis³awa Augusta, le¿a³a faja z terakoty na zgiêtym cybuchu, zwana fajk± Stefana Batorego itd.


Nie wszystkim jednak i nie zawsze "wójt" pokazywa³ swe zbiory. By³o na przyk³ad kilku ludzi w¶ród m³odej kolonii, którzy go irytowali i wpêdzali w z³y humor. Jeden z takich, zetkn±wszy siê z antykwariuszem, zaraz po stereotypowym pytaniu o zdrowie dodawa³:


- A có¿ Van-Dycki , jak¿e tam? W robocie, co? No, i jak¿e, udaj± siê?


Drugi wymoczek udawa³ g³uptasa i kiedy Krzywos±d pokazywa³ zbiory, wtr±ca³ ¶lamazarne pytanie:


- A ja gdzie¶ czyta³em, tylko nie pamiêtam, w jakim dziele, ¿e Szczerbiec , miecz Boles³awowski, to podobno jest w pañskich rêkach, tylko pan unika o tym rozg³osu, ¿eby go panu stañczycy przez nastawionych zbirów nie wykradli. Nam by go pan móg³ pokazaæ... Z³o¿yliby¶my przysiêgê, ¿e ani mru-mru...


Mia³ jednak Krzywos±d i swoich wielbicieli. Tym pokazywa³ wydobyte z dna inkrustowanej szafy kawa³ki haftowanej materii i zapewnia³, ¿e jest to urywek szaty, której druga czê¶æ znajduje siê w Cluny jak±¶ miniaturkê w sczernia³ej ramce... O tym obrazku szeptem i z mruganiem mówi³, ¿e jest przez pewnego handlarza ukradziony z Brery w Mediolanie...


Gdy zarz±d Cisów przeszed³ w rêce doktora Wêglichowskiego, Krzywos±d pocz±³ siê przed M. Lesem uskar¿aæ w listach na têsknotê i pisywa³ te listy tak czêsto, ¿e to wnet uderzy³o chytrego kupca. M. Les mrukn±³ do siebie:


- Ta zielona ma³pa co¶ knuje.


Mia³ on dziwn± predylekcjê do Krzywos±da. Bardzo czêsto kupowa³ jego bezcenne antyki, jego Rubensy i Ruysdaele , bu³awy hetmañskie i pami±tki autentyczne po królach. Sk³ada³ to wszystko w pewnym zielonym kufrze i nazywa³ go "gabinetem zielonej ma³py".


Nareszcie pewnego razu Krzywos±d wyzna³ w li¶cie, ¿e ma zamiar wracaæ. M. Les nie sprzeciwia³ siê i biedny wêdrowiec wróci³ do Warszawy, a wkrótce potem obj±³ administracjê zak³adu w Cisach.


Lokal jego tutaj mie¶ci³ siê na dole starego "zamku". Prowadzi³a do tego mieszkania brama (rozumie siê: gotycka), a w³a¶ciwie jej resztki gro¿±ce ruin±, które Krzywos±d starannie podpiera³. Dalej sz³y na prawo w±skie strome schodki a¿ do drzwi mieszkania. Przed progiem wisia³ kru¿ganek otoczony ¿elazn± balustrad±. Zarówno schody, jak kru¿ganek by³y ¶wie¿o dobudowane przez administratora. Dla przy¶pieszenia procesu archaizacji tych gotyków nie zamiatano tam nigdy ¶mieci i nie sprz±tano ¶ladów pobytu wróbli, które ca³ymi stadami pod drzwiami wysiadywa³y. Krzywos±d kocha³ ptaki. Rozmawia³ z nimi i sypa³ tyle okruszyn chleba, ¿e wróble mia³y tam istn± synekurê i nie odlatywa³y z kru¿ganku.


Kiedy doktor Tomasz zbli¿a³ siê z uszanowaniem wolnym krokiem do drzwi administratora dla z³o¿enia mu pierwszej wizyty, zobaczy³ scenê tego rodzaju. U wej¶cia na schody t³oczy³o siê, wrzeszcza³o wniebog³osy kilkana¶cie sztuk dzieci folwarcznych, ¯ydków z miasteczka i innej ho³oty. Wysoko sta³ Krzywos±d w pantoflach i reniferowej sczernia³ej kurcie. Na porêczy ganku siedzia³ chowany sokó³, o którym s³ysza³ ju¿ doktor Tomasz ca³± historiê. Sokó³ ten chorowa³ przez ca³± zimê i ulega³ kuracji. Krzywos±d la³ mu w gard³o oliwê i sadza³ go przy kaloryferze w takim gor±cu, ¿e biedne ptaszysko dostawa³o, widaæ, czego¶ w rodzaju pomieszania zmys³ów, bo palacze znajdowali je czêstokroæ le¿±ce obok drzwiczek wielkiego pieca, w¶ród wêgli i popio³u. Tylko b³yskanie oczu wskazywa³o wówczas, ¿e jeszcze ¿ywot ko³acze siê w nieszczêsnym pacjencie. Teraz, gdy s³oñce wiosenne ¶wieci³o tak jasno, sokó³ pierwszy raz wyniesiony zosta³ na dwór. Siedzia³ na balustradzie mocno ¶ciskaj±c prêt ¿elaza, rozgl±da³ siê, rusza³ i dawa³ wielostronne znaki zdrowia. Krzywos±d pragn±³ widocznie pokazaæ ch³opakom nie tylko ptaka, ale i jego sztuki. Schyli³ siê tedy i tka³ mu pod dziób sw± g³owê przemawiaj±c jednocze¶nie:


- K±si pana, k±si..:


Chodzi³o o to, ¿e sokó³ powinien by³ pieszczotliwie szczypaæ dziobem resztki farbowanych w³osów. Czy ¶wie¿e powietrze, czy mo¿e lepszy stan zdrowia wp³yn±³ na soko³a tak fatalnie, do¶æ ¿e kiedy administrator ukl±k³ i podstawia³ coraz bli¿ej ³ysinê, ptak d¼wign±³ siê na ³apy, nasro¿y³ i z ca³ej si³y hukn±³ "pana" dziobem w czerep, a¿ szczêknê³o. Zgromadzeni wydali okrzyk rado¶ci, zaczêli klaskaæ w rêce i podskakiwaæ. Tymczasem Krzywos±d przyniós³ d³ugi prêt i przemówi³ do soko³a:


- To ja do ciebie, ³ajdaku, jak do rodzonego siostrzeñca z pieszczotami, a ty miê bêdziesz ku³ po ³bie! Va-t'en!


To mówi±c zrzuci³ ptaka na ziemiê i zacz±³ go ok³adaæ prêtem, a¿ pierze lecia³o. Sokó³ rozpu¶ci³ skrzyd³a i na piechotê z wrzaskiem uciek³ w g³±b mieszkania, do którego drzwi zosta³y zatrza¶niête.


Judym otwar³ te ciê¿kie podwoje i wszed³ ostro¿nie do wnêtrza. Sk³ada³o siê ono z du¿ej, sklepionej sieni o kamiennej posadzce tudzie¿ z dwu izb mieszkalnych. Z przedsionkiem s±siadowa³o pomieszczenie na kaloryfer, gdzie w³a¶nie sokó³ znosi³ w tej chwili tak bardzo zas³u¿on± karê. Dawa³y siê stamt±d s³yszeæ jego zuchwa³e wrzaski. Judym wkroczy³ do izby na lewo i zaraz w progu szepn±³:


- Twardowski! Jak mi Bóg mi³y, Twardowski...


W istocie mieszkanie to przypomina³o do z³udzenia lokal mistrza. Mury tu by³y ogromnie grube, okna zakratowane, sufity sklepione. W pobli¿u okna sta³y warsztaty gospodarcze i krzes³o z wysokim oparciem, skór± obite. W g³êbi by³o szerokie, drewniane, staro¿ytne ³o¿e z baldachimem opartym na s³upkach misternie rze¼bionych. W k±tach le¿a³y stosy ¿elastwa, rzemieni, klepek. Na ¶cianach wisia³y owe s³awne obrazy, o których Judym tyle ju¿ s³ysza³.


Gdy Krzywos±d po egzekucji przyszed³ wreszcie do izby, zaj±³ siê go¶ciem z ¿ywo¶ci±. Posadzi³ go w fotelu, co na Judyma wywar³o taki urok, jakby go zanurzono w wannie, i pu¶ci³ siê w dyskurs uprzejmy. Gdy rozmowa zesz³a na Cisy, Krzywos±d wyra¿a³ siê o ca³ej instytucji z tak± sam± niedba³o¶ci±, jaka cechowa³a jego mowê w trakcie pokazywania rysunków Rubensa. Judym zauwa¿y³ równie¿, ¿e administrator u¿ywa³ takich tylko zwrotów stylowych, które by dobrze malowa³y jego w³adzê w tym miejscu. Mówi³ tedy:


- Kaza³em przebudowaæ ca³y zamek... Muszê wzi±æ siê jeszcze do urz±dzenia parku. Mam na my¶li ca³kowite odrestaurowanie ³azienek, tylko ¿e oto jak na z³o¶æ brak mi czasu...


Mówi³ ci±gle:


- To siê zrobi, to siê ka¿e zrobiæ.


Szczególnie czêsto powtarza³ zdanie:


- To mi, wie pan doktór, pasowa³o... To mi dobrze robi³o... Bawi³o mi oko, wiêc kaza³em zbudowaæ...


Judymowi ten rodzaj pewno¶ci m±ci³ nieco wyrazisto¶æ spostrze¿eñ. Wiadom± by³o sk±din±d rzecz±, ¿e na przyk³ad przebudowanie gmachów zale¿a³o nie tylko od te oczy administratorowi "dobrze albo ¼le robi³y", ale równie¿ od innych przyczyn, g³ównie za¶ od decyzji rady zarz±dzaj±cej.


Pó¼niej przekona³ siê, ¿e jednak taki sposób wyra¿ania gustów i wp³ywu tych gustów na bieg spraw cisawskich - wcale nie¼le malowa³ istotny stan rzeczy.


Kasjerem zak³adu by³ pan Listwa, którego Krzywos±d w oczy i za oczy nazywa³ starym niedo³êg± albo jeszcze z³o¶liwiej - przedêt± fujar±. Pan Listwa by³ mê¿em matki Dyzia i ojczymem tego ch³opczyka. Niedo³êg± w ¶cis³ym znaczeniu tego wyrazu, a tym mniej "przedêt± fujar±" kasjer cisowski nie by³, ale te¿ i do rodu farysów ju¿ siê nie móg³ kwalifikowaæ. W gruncie rzeczy by³ to cz³owiek zgipsia³y w ciê¿kich warunkach, a osobliwie w kajdanach ma³¿eñstwa. ¯ona i Dyzio tak urozmaicali ¿ycie pana Listwy, ¿e praca w kancelarii zak³adu, zimnej i wilgotnej, wysiadywanie tam w¶ród ksi±g, kwitów, rachunków - by³a dla niego jedyn± wprawdzie, ale za to istotn± rozkosz±. Kasjer czu³, ¿e ¿yje wtedy dopiero, gdy wychodzi z domu. W obrêbie progów rodzinnych przypomina³ co¶ w gu¶cie z³amanego parasola: kry³ siê w ciemnych k±tach, ustêpowa³ z placu i milcza³. Mimo tak skromnej postawy by³ koz³em ofiarnym we wszelkich zatargach z Dyziem, który na wiekowym ojczymie wprawia³ siê w dowcip. By³y chwile, ¿e pan Listwa próbowa³ opozycji. Ale te eksperymenty mija³y szybko i trafia³y siê coraz rzadziej. Wszystko sprowadza³ do absolutnego poziomu jeden jedyny d¼wiêk padaj±cy z "jej" ust:


- Hipolicie!
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pajaa1981.pev.pl