26 

po polsku


Po obfitych ¶niegach nasta³y ciê¿kie mrozy i dni pogodne, suche. Dniem bory iskrzy³y siê w promieniach s³oñca, lód popêka³ rzeki i ustali³ bagna. Przysz³y jasne noce, w¶ród których mróz wzmaga³ siê do tego stopnia, ¿e drzewa pêka³y z hukiem w lesie; ptactwo zbli¿a³o siê do domostw; drogi sta³y siê niebezpieczne z powodu wilków, które jê³y siê zbieraæ w stada i napadaæ nie tylko na pojedynczych ludzi, lecz i na wsie. Lud jednak radowa³ siê w dymnych chatach przy ogniskach, przepowiadaj±c po mro¼nej zimie rok urodzajny, i weso³o czeka³ ¶wi±t, które mia³y niebawem nadej¶æ. Le¶ny dworzec ksi±¿êcy opustosza³. ksiê¿ra wraz z dworem i ksiêdzem Wyszoñkiem wyjecha³a do Ciechanowa. Zbyszko, znacznie ju¿ zdrowszy, ale nie do¶æ jeszcze rnocny, by na koñ si±¶æ, zosta³ w dworcu razem ze swymi lud¼mi, z Sanderusem, z giermkiem Czechem i z miejscow± s³u¿b±, nad któr± mia³a dozór stateczna szlachcianka pe³ni±ca obowi±zki gospodyni.
Lecz dusza w rycerzu rwa³a siê do m³odej ¿ony. By³a mu wprawdzie niezmiern± os³od± my¶l, ¿e Danusia ju¿ jest jego i ¿adna moc ludzka nie zdo³a mu jej odj±æ, ale z drugiej strony ta¿ sama my¶l potêgowa³a jego têsknotê. Po ca³ych dniach wzdycha³ do tej chwili, w której bêdzie móg³ dworzec opu¶ciæ, i rozwa¿a³, co wówczas ma uczyniæ, gdzie jechaæ i jak Juranda przejednaæ. Miewa³ te¿ chwile ciê¿kiego niepokoju, ale w ogóle przysz³o¶æ przedstawia³a mu siê rado¶nie. Kochaæ Danu¶kê i ³uskaæ he³my z pawimi piórami - oto mia³o byæ jego ¿ycie. Czêstokroæ bra³a go ochota porozmawiaæ o tym z Czechem, którego polubi³, ale zauwa¿y³, ¿e Czech, oddany dusz± ca³± Jagience, nierad rozmawia³ o Danusi, on za¶ zwi±z±ny tajemnic± nie móg³ mu powiedzieæ wszystkiego, co siê sta³o.
Zdrowie jego polepsza³o siê jednak z ka¿dym dniem. Na tydzieñ przed Wigili± dosiad³ po raz pierwszy konia i choæ czu³, ¿e nie móg³by jeszcze tego uczyniæ w zbroi, jednak¿e nabra³ otuchy. Nie spodziewa³ siê zreszt±, by mia³a go zaskoczyæ potrzeba prêdkiego przywdziania pancerza i he³mu, a w najgorszym razie tuszy³, i¿ wkrótce bêdzie mia³ i na to do¶æ si³. W izbie próbowa³ dla zabicia czasu podnosiæ miecz i sz³o mu nie¼le; topór okaza³ siê tylko dla niego za ciê¿ki, mniema³ wszelako, ¿e chwyciwszy toporzysko w obie d³onie zdo³a³by ju¿ skutecznie machn±æ.
Na koniec, na dwa dni przed Wigili±, kaza³ wymo¶ciæ wozy, pokulbaczyæ konie i oznajmi³ Czechowi, ¿e pojad± do Ciechanowa. Wierny giermek zatroska³ siê nieco, zw³aszcza ¿e na dworze by³ mróz trzaskaj±cy, ale Zbyszko rzek³ mu:
- Nie twoja g³owa, G³owaczu (tak go bowiem z polska nazywa³). Nic tu po nas w tym dworcu, a choæbym mia³ zachorzeæ, toæ starunku w Ciechanowie nie zabraknie. Wreszcie pojadê nie konno, ale w saniach, po szyjê w sianie i pod skórami, a dopiero pod samym Ciechanowem na koñ siê przesi±dê.
I tak siê sta³o. Czech ju¿ przezna³ swego m³odego pana i wiedzia³, ¿e niedobrze mu siê przeciwiaæ, a jeszcze gorzej nie spe³niæ w lot rozkazu; wiêc w godzinê pó¼niej ruszono. W chwili odjazdu Zbyszko, widz±c Sanderusa ³aduj±cego siê na sanie wraz ze swoj± skrzyni±, rzek³ mu:.
- A ty czego¶ siê do mnie przyczepi³ jak rzep do owczej we³ny?... Mówi³e¶, ¿e chcesz do Prus.
- Mówi³em, ¿e chcê do Prus - rzek³ Sanderus ale jak¿e mi tam samemu i¶æ w takie ¶niegi? Wilcy mnie zjedz±, nim pierwsza gwiazda zejdzie, a tu te¿ nie mam po co ostawaæ. Wolej mi w mie¶cie ludzi pobo¿no¶ci± budowaæ, ¶wiêtym towarem ich darzyæ i z diabelskich obie¿y ratowaæ, jakom Ojcu wszystkiego chrze¶cijañstwa w Rzymie zaprzysi±g³. A prócz tego okrutniem wasz± mi³o¶æ pokocha³, wiêc jej nie opuszczê przed odej¶ciem do Rzymu, bo mo¿e siê zdarzy i jakow± przys³ugê oddaæ.
- Zawsze on za was, panie, gotów zje¶æ i wypiæ rzek³ na to Czech - i tak± przys³ugê najbardziej rad by oddaæ. Ale je¶li nas za wielka chmara wilków w przasnyskim boru opadnie, to im go rzucim na odprawê, bo na nic lepszego siê nie przygodzi.
- A wy patrzcie, by wam grzeszne s³owo do w±sów nie przymarz³o - odpar³ Sanderus - gdy¿ takowe sople tylko w piekielnym ogniu topniej±.
- O wa! - rzek³ G³owacz siêgaj±c rêkawic± do w±sów, które ledwie poczyna³y mu siê sypaæ - pierwej spróbujê zagrzaæ piwa na popasie, ale tobie go nie dam.
- A przykazanie jest: spragnionego napoiæ. Nowy grzech!
- To ci dam wiadro wody, a tymczasem na¶ci, co mam pod rêk±.
I tak mówi±c nabra³ ¶niegu, ile móg³ dwiema rêkawicami obj±æ, i rzuci³ nim w brodê Sanderusa, ale ów uchyli³ siê i rzek³:
- Nic po was w Ciechanowie, bo tam ju¿ jest chowany nied¼wiadek, co ¶niegiem praska.
Tak to oni przekomarzali siê ze sob±, dosyæ siê lubi±c wzajemnie. Zbyszko jednak¿e nie zabroni³ Sanderusowi jechaæ ze sob±, albowiem cudaczny ów cz³owiek bawi³ go, a zarazem zdawa³ siê byæ istotnie do niego przywi±zany. Ruszyli wiêc z dworca le¶nego jasnym rankiem w mróz tak wielki, ¿e trzeba by³o konie okrywaæ. Ca³a kraina le¿a³a pod obfitym ¶niegiem. Dachy chat ledwie by³o spod niego widaæ, a miejscami dymy zdawa³y siê wychodziæ wprost z bia³ych zasp i sz³y w górê strzeliste, ró¿owe od poranku, rozszerzone u szczytu w ki¶cie, podobne do rycerskich pióropuszów.
Zbyszko jecha³ na wozie, raz, dla oszczêdzenia si³, a po wtóre, dla wielkiego zimna, przed którym ³atwiej siê by³o uchroniæ w wymoszczonych sianem i skórami wozach. Kaza³ te¿ G³owaczowi przysi±¶æ siê do siebie i mieæ kuszê na podorêdziu od wilków, tymczasem za¶ gawêdzi³ z nim weso³o.
- W Przasnyszu - rzeki - jeno konie popasiem, rozgrzejem siê i zaraz ruszymy dalej.
- Do Ciechanowa?
- Naprzód do Ciechanowa pañstwu siê pok³oniæ i nabo¿eñstwa za¿yæ.
- A potem? - pyta³ G³owacz.
Zbyszko u¶miechn±³ siê i odrzek³:
- Potem, kto wie, czy nie do Bogdañca.
Czech spojrza³ na niego ze zdziwieniem. W g³owie b³ysnê³a mu my¶l, ¿e mo¿e m³ody pan wyrzek³ siê Jurandówny, i wyda³v mu siê to tym podobniejszym doprawdy, poniewa¿ Jurandówna wyjecha³a, o uszy za¶ Czecha odbi³a siê w le¶nym dworcu wiadomo¶æ, ¿e pan na Spychowie przeciwny by³ m³odemu rycerzowi. Wiêc ucieszy³ siê poczciwy giermek, bo chocia¿ mi³owa³ Jagienkê, ale patrza³ na ni± tak jak na gwiazdê na niebie i rad by by³ okupiæ jej szczê¶cie choæby krwi± w³asn±. Zbyszka te¿ pokocha³ i z ca³ej duszy pragn±³ obojgu do ¶mierci s³u¿yæ.
- To ju¿ wasza mi³o¶æ osiêdzie na dziedzinie! rzek³ z rado¶ci±.
- Jak¿e mi na dziedzinie siedzieæ - odpowiedzia³ Zbyszko - kiedym owych rycerzy krzy¿owych pozwa³, a przedtem jeszcze Lichtensteina? Mówi³ de Lorche, ¿e pono¶ mistrz ma króla w go¶cinê do Torunia zaprosiæ, to siê do królewskich pocztów przyczepiê - i tak my¶lê, ¿e w Toruniu pan Zawisza z Garbowa alibo pan Powa³a z Taczewa wyprosi mi u pana naszego pozwoleñstwo, abym siê móg³ na ostre z tymi mnichami potykaæ. Pewnikiem wyst±pi± oni z giermkami, wiêc i tobie przyjdzie siê spotkaæ.
- Ju¿ bym te¿ chyba sam mnichem osta³, gdyby mia³o byæ inaczej - rzek³ Czech.
Zbyszko spojrza³ na niego z zadowoleniem.
- No i nie bêdzie temu dobrze, który ci siê pod ¿elaziwo nawinie. Pan Jezus da³ ci si³ê okrutn±, ale ¼le by¶ uczyni³, gdyby¶ ni± zbytnio puszy³, albowiem prawemu giermkowi pokora przystoi.
Czech pocz±³ kiwaæ g³ow± na znak, ¿e si³± nie bêdzie puszy³, ale jej te¿ i na Niemców nie posk±pi - a Zbyszko u¶miecha³ siê w dalszym ci±gu, ale ju¿ nie do giermka, tylko do w³asnych my¶li.
- Stary pan bêdzie rad, gdy wrócim - rzek³ po chwili G³owacz - i w Zgorzelicach te¿ bêd± radzi.
Zbyszkowi stanê³a Jagienka tak w oczach, jakby przy nim siedzia³a na saniach. Bywa³o to zawsze, ¿e gdy wypadkiem o niej pomy¶la³, to widzia³ j± ogromnie wyraznie... "Nie! - rzek³ sobie - nie bêdzie ona rada, bo je¶li wrócê do Bogdañca, to z Danu¶k±, a ona niech bierze innego..." Tu mignêli mu przed oczyma: Wilk z Brzozowej i m³ody Cztan z Rogowa - i nagle uczyni³o mu siê przykro na my¶l, ¿e dziewczyna mo¿e pój¶æ w rêce jednego z tych dwóch. "Wolej by lepszego jakiego znalaz³a - mówi³ sobie w duszy - bo to piwo¿³opy i kostery, a dziewka uczciwa jest." Pomy¶la³ te¿ i o tym, ¿e stryjowi, gdy siê dowie o tym, co zasz³o, bêdzie okrutnie markotno, ale pocieszy³ siê wraz my¶l±, ¿e Maækowi chodzi³o zawsze w pierwszym rzêdzie o ród i o dostatki, które mog³y znaczenie rodu podnie¶æ. Jagienka by³a wprawdzie bli¿ej, bo o miedzê, ale za to Jurand wiêkszy by³ dziedzic od Zycha ze Zgorzelic, wiêc ³atwo by³o przewidzieæ, ¿e Maæko nie bêdzie d³ugo krzyw o taki zwi±zek, tym bardziej ¿e wiedzia³ przecie o mi³o¶ci bratanka i o tym, ile ów Danusi zawdziêcza... Pomruczy, a potem bêdzie rad i pocznie Danu¶kê mi³owaæ jak w³asne dziecko!
I nagle serce w Zbyszku poruszy³o siê przywi±zaniem i têsknot± do tego stryjca, który by³ cz³owiek twardy, a przecie tak go kocha³ jak ¼renicê oka; w bitwach jego wiêcej strzeg³ ni¼li siebie, dla niego ³up bra³, dla niego zabiega³ o majêtno¶æ. Dwóch ich by³o oto samotników na ¶wiecie! - krewnych nawet nie mieli, chyba dalekich jak opat - wiêc gdy, bywa³o, przysz³o im siê czasem roz³±czyæ, to jeden bez drugiego nie wiedzia³, co pocz±æ, a zw³aszcza stary, który niczego ju¿ dla siebie nie po¿±da³.
- Hej! bêdzie rad, bêdzie rad! - powtarza³ sobie Zbyszko - i tego bym jeno chcia³, ¿eby mnie i Jurand tak przyj±³, jako on mnie przyjmie.
I próbowa³ sobie wyobraziæ, co te¿ powie i pocznie Jurand, gdy siê o ¶lubie dowie. By³o w tej my¶li trochê niepokoju, ale niezbyt wiele, w³a¶nie dlatego ¿e ju¿ klamka zapad³a. Na bitkê nie wypada³o przecie Jurandowi go wyzywaæ, gdyby za¶ zbytnio siê sprzeciwia³, to móg³ mu Zbyszko odpowiedzieæ tak: "Przystañcie, póki proszê, bo wasze prawo do Danu¶ki ludzkie, a moje boskie i nie wasza teraz ona, jeno moja." Co¶ tam zas³ysza³ w swoim czasie od pewnego kleryka bieg³ego w Pi¶mie, ¿e niewiasta powinna porzuciæ ojca i matkê, a pój¶æ za mê¿em - wiêc czu³, ¿e przy nim wiêksza moc. Nie spodziewa³ siê jednak, by miêdzy nim a Jurandem mia³o doj¶æ a¿ do zawziêtej niezgody i z³o¶ci, liczy³ bowiem, ¿e du¿o wskóraj± pro¶by Danusi, a równie wiele, je¶li nie wiêcej, wstawiennictwo ksiêcia, którego Jurand by³ podw³adnym, i ksiê¿ny, któr± mi³owa³ jako opiekunkê swego dziecka.
W Przasnyszu radzono im zostaæ na nocleg ostrzegaj±c ich przed wilkami, które z powodu mrozów pozbija³y siê w stada tak wielkie, ¿e napada³y nawet gromadnie jad±cych ludzi. Zbyszko jednak nie chcia³ na to zwa¿aæ, albowiem zdarzy³o siê, i¿ w gospodzie spotkali kilku rycerzy mazowieckich z pocztami, którzy te¿ jechali do ksiêcia do Ciechanowa, i kilku zbrojnych kupców z samego Ciechanowa, prowadz±cych ³adowne wozy z Prus. W tak wielkiej kupie nie by³o niebezpieczeñstwa, wiêc ruszyli na noc, choæ pod wieczór zerwa³ siê nagle wiatr, nagna³ chmur i poczê³a siê zadymka. Jechali trzymaj±c siê blisko jedni drugich, ale tak wolno, i¿ Zbyszko pocz±³ my¶leæ, i¿ nie zd±¿± na Wiliê. W niektórych miejscach trzeba by³o rozkopywaæ zaspy, gdy¿ konie wcale nie mog³y przej¶æ. Szczê¶ciem, droga le¶na nie by³a b³êdna. Jednak¿e zmierzch ju¿ by³ na ¶wiecie, gdy dojrzeli Ciechanów.
Mo¿e nawet byliby je¼dzili wokó³ miasta w¶ród ¶nie¿nych tumanów i po¶wistu wichrów nie domy¶laj±c siê, ¿e s± tu¿, gdyby nie ognie p³on±ce na wzniesieniu, na którym budowano nowy zamek. Nikt ju¿ dobrze nie wiedzia³, czy w wigiliê Bo¿ego Narodzenia palono te ognie dla go¶ci, czy dla jakiego¶ staro¿ytnego zwyczaju, ale te¿ i nikt ze Zbyszkowych towarzyszów teraz o tym nie my¶la³ - wszyscy bowiem chcieli znale¼æ jak najprêdzej ochronê w mie¶cie.
Tymczasem zamieæ zwiêksza³a siê coraz bardziej. Ostry i mro¼ny wiatr niós³ niezmierne tumany ¶nie¿ne, targa³ drzewami, hucza³, szala³, podrywa³ ca³e zaspy, podnosi³ je w górê, skrêca³, rozpyla³, przykrywa³ nimi wozy, konie, ci±³ po twarzach podró¿ników jakby ostrym piaskiem t³umi³ im oddech w piersiach i mowê. G³osu ko³atek przytwierdzonych do dyszlów nie by³o wcale s³ychaæ, natomiast w wyciu i po¶wi¶cie wichru odzywa³y siê jakie¶ g³osy ¿a³osne jakby wycie wilcze, jakby odleg³e r¿enie koni, a czasem jakby pe³ne trwogi ludzkie wo³anie o ratunek. Wyczerpane konie poczê³y siê spieraæ bokami o siebie i i¶æ coraz wolniej.
- Kiej, kurniawa te¿ to, kurniawa! - rzek³ zdyszanym g³osem Czech - szczê¶cie, panie, ¿e¶my pod miastem i ¿e owe ognie siê pal±, bo inaczej ¼le by by³o z nami.
- Kto w polu, temu ¶mieræ - odrzek³ Zbyszko ale owo i ognia ju¿ nie widzê.
- Bo tuman taki, ¿e i ogieñ nie prze¶wieci. A mo¿e rozmiot³o drwa i wêgle.
Na innych wozach rozmawiali tak¿e kupcy i rycerze, ¿e kogo zamieæ z dala od siedzib ludzkich u³api, ten ju¿ dzwonów jutro nie us³yszy. Lecz Zbyszko zaniepokoi³ siê nagle i rzek³:
- Nie daj Bóg, aby tam Jurand by³ gdzie w drodze.
Czech, lubo ca³kiem zajêty wpatrywaniem siê w stronê ognisk, us³yszawszy s³owa Zbyszka odwróci³ jednak g³owê i zapyta³:
- To pan ze Spychowa mia³ zjechaæ?
- Mia³.
- Z pann±?
- A ogieñ to ci naprawdê przes³oni³o - odpowiedzia³ Zbyszko.
I rzeczywi¶cie p³omieñ przygas³, ale natomiast na drodze tu¿ przy koniach i saniach zjawi³o siê kilku je¼d¼ców.
- A czego nastêpujesz? - zawo³a³ czujny Czech chwytaj±c kuszê. - Kto wy?
- Ludzie ksi±¿êcy, wys³ani w pomoc podró¿nym.
- Niech bêdzie pochwalony Jezus Chrystus!
- Na wieki wieków.
- Prowad¼cie do miasta! - ozwa³ siê Zbyszko.
- Czy nikt z was nie osta³?
- Nikt.
- Sk±d jedziecie?
- Od Przasnysza.
- A wiêcej podró¿nych nie widzieli¶cie po drodze?
- Nie widzieli¶my. Ale mo¿e znajd± siê na innych go¶ciñcach.
- Na wszystkich ludzie szukaj±. Jed¼cie za nami. Zjechali¶cie z drogi! W prawo!
I zawrócili konie. Przez czas jaki¶ s³ychaæ by³o tylko szum wichru.
- Si³a go¶ci w starym zamku? - spyta³ po chwili Zbyszko.
Najbli¿szy je¼dziec nie dos³yszawszy pochyli³ siê ku niemu:
- Jako za¶ mówicie, panie?
- Pytam, czy si³a go¶ci u ksiêstwa?
- Po staremu: jest do¶æ!
- A dziedzica ze Spychowa nie ma?
- Nie ma, ale go czekaj±. Pojechali te¿ ludzie naprzeciw.
- Z kagankami?
- Za¶ by tam wiatr pozwoli³!
Lecz dalej nie mogli rozmawiaæ, bo szum zamieci wzmóg³ siê jeszcze.
- Czyste diabelskie wesele! - ozwa³ siê Czech.
Zbyszko jednak kaza³ mu milczeæ i paskudnego imienia nie wywo³ywaæ.
- Nie wiesz to - rzek³ - ¿e w takie ¶wiêta diabelska moc truchleje i ¿e diab³y w przerêble siê chowaj±? Jednego raz pod Sandomierzem rybacy przed Wili± w niewodzie znale¼li: trzyma³ szczupaka w pysku, ale jak go g³os dzwonów doszed³, zaraz omdla³, oni zasie kijami go t³ukli a¿ do wieczerzy. Ju¿ci wichura têga jest, ale to z Pana Jezusowego pozwoleñstwa, któren widaæ chce, ¿eby jutrzejszy dzieñ by³ tym rado¶niejszy.
- Ba! Byli¶my tu¿ pod miastem, a wszelako gdyby nie ci ludzie, je¼dziliby¶my mo¿e i do pó³nocka, gdy¿ ju¿e¶my z drogi zjechali - odpowiedzia³ G³owacz.
- Bo ogieñ przygas³.
Tymczasem wjechali jednak rzeczywi¶cie do miasta. Zaspy ¶niegowe le¿a³y tam w ulicach jeszcze wiêksze, tak wielkie, ¿e w wielu miejscach zakrywa³y niemal okna, z którego to powodu b³±dz±c za miastem nie mogli dojrzeæ ¶wiate³. Ale natomiast wicher mniej tu dawa³ siê we znaki. Na ulicach by³y pustki, mieszczanie siedzieli ju¿ przy Wilii. Przed niektórymi domami ch³opcy z jas³eczkami i z koz± ¶piewali, mimo zamieci, kolêdy. Na rynku te¿ by³o widaæ ludzi poowijanych w grochowiny i udaj±cych nied¼wiedzi, ale w ogóle by³o pusto. Kupcy, którzy towarzyszyli Zbyszkowi i innej szlachcie w drodze, zostali w mie¶cie, owi za¶ jechali dalej do starego zamku, w którym mieszka³ ksi±¿ê i który maj±c ju¿ szyby szklane, zaja¶nia³ przed nimi weso³o mimo zawiei, gdy podjechali bli¿ej.
Zwodzony most na rowie by³ spuszczony, gdy¿ dawne czasy litewskich napadów minê³y, a Krzy¿acy przewiduj±c wojnê z królem polskim sami szukali przyja¼ni ksiêcia mazowieckiego. Jeden z ludzi ksi±¿êcych zad±³ w róg i wnet otworzono bramê. By³o przy niej kilkunastu ³uczników, ale na murach i blankach ani ¿ywej duszy, gdy¿ ksi±¿ê pozwoli³ stra¿om zej¶æ. Naprzeciw go¶ci wyszed³ stary Mrokota, który ju¿ by³ przyjecha³ przed dwoma dniami, i powitawszy ich w imieniu ksiêcia zaprowadzi³ do izb, w których mogli siê przybraæ godniej do sto³u.
Zbyszko pocz±³ go zaraz wypytywaæ o Juranda ze Spychowa, ów za¶ odrzek³, ¿e go nie ma, ale siê go spodziewaj±, gdy¿ obieca³ przecie przyjechaæ, a gdyby by³ zachorza³ mocniej, to da³by znaæ. Wys³ali jednak naprzeciw kilkunastu je¼d¼ców, bo takiej zawiei najstarsi ludzie nie pamiêtaj±.
- To mo¿e niezad³ugo tu bêd±.
- Wiera, ¿e niezad³ugo. Ksiê¿na kaza³a postawiæ dla nich miski przy wspólnym stole.
Wiêc Zbyszko, choæ zawsze strach mu by³o trochê Juranda, uradowa³ siê w sercu i mówi³ sobie: "Choæby te¿ nie wiem co czyni³, tego nie odrobi, ¿e to ¿ona moja przyje¿d¿a, moja niewiasta, moja Danu¶ka najmilsza!" I gdy sobie to powtarza³, ledwie w³asnemu szczê¶ciu móg³ uwierzyæ. Po czym pomy¶la³, ¿e mo¿e mu tam ju¿ wszystko wyzna³a, mo¿e go przejedna³a i uprosi³a, ¿eby j± zaraz odda³. "Po prawdzie, to i có¿ ma lepszego do zrobienia? Jurand jest ch³op m±dry i wie, ¿e choæby mi jej broni³, to j± i tak wezmê, bo moje prawo mocniejsze."
Tymczasem przebieraj±c siê rozmawia³ z Mrokot± wypytuj±c o zdrowie ksiêcia, a szczególnie ksiê¿ny, któr± jeszcze od bytno¶ci w Krakowie pokocha³ jak matkê. Rad te¿ by³ dowiedziawszy siê, ¿e w zamku wszyscy zdrowi i weseli, chocia¿ ksiê¿na wielce po swojej mi³ej ¶piewaczce têskni³a. Grywa jej teraz na luteñce Jagienka, któr± ksiê¿na do¶æ lubi, ale ju¿ nie tak.
- Jaka Jagienka? - zapyta³ ze zdziwieniem Zbyszko.
- Jagienka z D³ugolasu, wnuczka starego pana z D³ugolasu. G³adka dziewka, w której siê ów Lotaryñczyk rozkocha³.
- To pan de Lorche tu jest?
- Gdzie by mia³ byæ? Przecie z le¶nego dworca tu przyjecha³ i siedzi, bo mu dobrze. Nie brak naszemu ksiêciu nigdy go¶ci.
- Rad go obaczê, bo to rycerz, któremu w niczym nie przyganiæ.
- I on te¿ was mi³uje. Ale ju¿ chod¼my, gdy¿ ksiêstwo wraz do sto³u zasiêd±.
I poszli. W sali sto³owej w dwóch kominach pali³y siê wielkie ognie, nad którymi czuwali pacho³kowie, i roi³o siê ju¿ od go¶ci i dworzan. Ksi±¿ê wszed³ pierwszy w towarzystwie wojewody i kilku przybocznych. Zbyszko pochyli³ mu siê do kolan, a nastêpnie uca³owa³ jego rêkê.
On za¶ ¶cisn±³ go za g³owê, a nastêpnie odwiód³szy go nieco na stronê, rzek³:
- Ju¿ci o wszystkim wiem. Mruczno mi by³o z pocz±tku, ¿e¶cie to bez mego pozwoleñstwa uczynili, ale po prawdzie nie by³o czasu, bom ja w on± porê by³ w Warszawie, gdzie i ¶wiêta chcia³em przepêdziæ. Wiadoma wreszcie rzecz, i¿ jak siê niewiasta czego chyci, to siê i nie przeciw, bo nic nie wskórasz. Ksiê¿na pani wam ¿yczy jak matka, a i ja zawdy wolê jej dogodziæ ni¿ siê przeciwiæ, z takowej przyczyny, aby za¶ smutku i p³akania jej oszczêdziæ.
Zbyszko pochyli³ siê po raz wtóry do kolan ksi±¿êcych.
- Daj Bóg waszej ksi±¿êcej mi³o¶ci ods³u¿yæ.
- Chwale Jego imiê, ¿e¶ ju¿ zdrów. Powiedz¿e ksiê¿nie, jakom ciê ¿yczliwie przyj±³, to siê niewiasta ucieszy! Boga mi! Jej uciecha - moja uciecha! Jurandowi za tob± dobre s³owo te¿ rzeknê i tak my¶lê, ¿e pozwoleñstwo da, bo on te¿ ksiê¿nê mi³uje.
- Choæby i nie chcia³ daæ, to moje prawo pierwsze.
- Twoje prawo pierwsze i musi siê zgodziæ, ale b³ogos³awieñstwa mo¿e wam umkn±æ. Przemoc± mu tego nikt nie wydrze, a bez rodzicielskiego b³ogos³awieñstwa nie masz i boskiego.
Zatroska³ siê Zbyszko us³yszawszy te s³owa, gdy¿ dot±d o tym nie pomy¶la³. W tej chwili jednak wesz³a ksiê¿na z Jagienk± z D³ugolasu i z innymi dwórkami, wiêc skoczy³ pok³oniæ siê pani, ona za¶ powita³a go jeszcze ³askawiej od ksiêcia i zaraz poczê³a mu mówiæ o spodziewanym przyje¼dzie Juranda. Oto misy dla nich zastawione, a ludzie wys³ani, by ich przeprowadziæ w¶ród zamieci. Z wieczerz± wigilijn± czekaæ ju¿ d³u¿ej niepodobna, bo pan tego nie lubi, ale oni pewnie zjad±, nim wieczerza siê skoñczy.
- Co do Juranda - mówi³a ksiê¿na - bêdzie wedle natchnienia Bo¿ego. Albo mu powiem dzi¶ wszystko, albo jutro po pasterce, a ksi±¿ê te¿ przyobieca³, ¿e swoje s³owo do³o¿y. Zawziêty bywa Jurand, ale nie dla tych, których mi³uje, i nie dla tych, którym powinien.
Tu poczê³a mówiæ Zbyszkowi, jak siê ma z te¶ciem zachowaæ, by go, broñ Bo¿e, nie uraziæ i do zawziêto¶ci nie przywie¶æ. By³a w ogóle dobrej my¶li, ale kto by lepiej zna³ ¶wiat i patrzy³ bystrzej od Zbyszka, ten zauwa¿y³by w s³owach jej pewien niepokój. Mo¿e by³o tak dlatego, ¿e pan ze Spychowa nie by³ w ogóle cz³owiek ³atwy, a mo¿e te¿ poczê³a siê ksiê¿na trwo¿yæ nieco tym, ¿e ich tak d³ugo nie by³o widaæ. Wieja stawa³a siê na dworze coraz okrutniejsza i wszyscy mówili, ¿e kogo w szczerym polu z³apie, ten mo¿e i zostaæ; ksiê¿nie jednak¿e przychodzi³o do g³owy i inne przypuszczenie: mianowicie, ¿e Danu¶ka wyzna³a ojcu, i¿ jest ju¿ ¶lubem ze Zbyszkiem po³±czona, a ów obraziwszy siê postanowi³ wcale do Ciechanowa nie przyje¿d¿aæ. Nie chcia³a jednak pani zwierzyæ siê Zbyszkowi z tych my¶li, a nawet nie by³o na to i czasu, gdy¿ pacho³cy poczêli wnosiæ jad³o i zastawiaæ je na stole. Zd±¿y³ wszelako Zbyszko podj±æ j± jeszcze pod nogi i zapytaæ:
- A je¶li przyjad±, to jako¿e bêdzie, mi³o¶ciwa pani? Mówi³ mi Mrokota, ¿e dla Juranda jest osobna izba, gdzie te¿ i dla giermków znajdzie siê siano na pos³anie. Ale jako¿e bêdzie?...
A ksiê¿na poczê³a siê ¶miaæ i uderzywszy go z lekka rêkawic± po twarzy rzek³a:
- Cichaj! Czegó¿? Widzicie go!
I odesz³a ku ksiêciu, przed którym rêkodajni wysunêli ju¿ krzes³o, aby móg³ na nim zasi±¶æ. Przedtem jednak jeden z nich poda³ mu p³ask± misê, pe³n± cienko pokrajanego placka i op³atków, którymi ksi±¿ê mia³ siê dzieliæ z go¶æmi, dworzany i s³u¿b±. Drug± podobn± trzyma³ dla ksiê¿ny piêkny wyrostek, syn kasztelana sochaczewskiego. Po przeciwnej stronie sto³u sta³ ksi±dz Wyszoniek, który mia³ b³ogos³awiæ ustawion± na pachn±cym sianie wieczerzê. A wtem we drzwiach ukaza³ siê cz³owiek pokryty ¶niegiem i pocz±³ wo³aæ g³o¶no:
- Mi³o¶ciwy panie!
- Czego? - rzek³ ksi±¿ê, nierad, i¿ mu przerywaj± obrz±dek.
- Na radzanowskim go¶ciñcu ca³kiem przysypa³o jakich¶ podró¿nych. Ludzi nam trzeba wiêcej, by ich odgrze¶æ.
Zlêkli siê us³yszawszy to wszyscy, zatrwo¿y³ siê ksi±¿ê i zwróciwszy siê do kasztelana sochaczewskiego zakrzykn±³:
- Konnych z ³opatami ¿ywo! Po czym do zwiastuna nowiny:
- Wiela przysypanych?
- Nie moglim zmiarkowaæ. Dmie okrutnie. S± konie i wozy. Znaczny poczet.
- Nie wiecie, czyj za¶?
- Ludzie mówi±: dziedzica ze Spychowa.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pajaa1981.pev.pl