om55 

po polsku


Ksi±¿ê przed kilku dniami wyjecha³ rzeczywi¶cie do Zamo¶cia w celu czynienia nowych zaci±gów i nierych³o spodziewano siê jego powrotu, wiêc Wo³odyjowski, Zag³oba i Rzêdzian ruszyli na wyprawê bez niczyjej wiedzy i w najg³êbszej tajemnicy, do której z ludzi pozosta³ych w Zbara¿u jeden tylko pan Longinus by³ przypuszczony, ale i on, s³owem zwi±zany, milcza³ jak zaklêty.
Wierszu³³ i inni oficerowie wiedz±c o ¶mierci kniaziówny nie przypuszczali, by odjazd ma³ego rycerza z Zag³ob± by³ w jakimkolwiek zwi±zku z narzeczon± nieszczêsnego Skrzetuskiego, i s±dzili, ¿e to do niego raczej wyruszyli dwaj przyjaciele, tym bardziej ¿e by³ miêdzy nimi i Rzêdzian, o którym wiedziano, ¿e Skrzetuskiemu s³u¿y. Oni za¶ pojechali wprost do Chlebanówki i tam czynili przygotowania do pochodu.
Zag³oba zakupi³ przede wszystkim za pieni±dze po¿yczone od Longina piêæ ros³ych koni podolskich zdolnych do dalekich pochodów, których chêtnie u¿ywa³a jazda polska i starszyzna kozacka; koñ taki móg³ dzieñ ca³y gnaæ za bachmatem tatarskim, a szybko¶ci± biegu przewy¿sza³ nawet tureckie, od których by³ wytrzymalszy na wszelkie zmiany pogody, na noce ch³odne i d¿d¿e. Takich to piêæ biegunów naby³ pan Zag³oba; prócz tego dla siebie i towarzyszów, równie¿ jak i dla kniaziówny naby³ dostatnie ¶wity kozackie. Rzêdzian zaj±³ siê jukami, a gdy ju¿ wszystko by³o przewidziane i gotowe, ruszyli w drogê, Bogu i ¶wiêtemu Miko³ajowi, patronowi panien, w opiekê przedsiêwziêcie oddaj±c.
Tak przebranych ³atwo by³o mo¿na poczytaæ za jakich¶ atamanów kozackich i zdarza³o siê czêsto, ¿e ich zaczepiali ¿o³nierze z za³óg polskich i stra¿y rozrzuconych hen! a¿ ku Kamieñcowi - ale tym ³atwo legitymowa³ siê pan Zag³oba. Jechali czas d³u¿szy krajem bezpiecznym, bo zajêtym przez chor±gwie regimentarza Lanckoroñskiego, który zbli¿a³ siê z wolna ku Barowi, aby na zbieraj±ce siê tam kupy kozackie mieæ oko. Wiedziano ju¿ powszechnie, ¿e z uk³adów nic nie bêdzie, wiêc wojna wisia³a nad krajem, lubo g³ówne si³y nie ruszy³y siê jeszcze. Armistycjum perejas³awskie skoñczy³o siê do Zielonych ¦wi±tek; wojna podjazdowa nie ustawa³a naprawdê nigdy, a teraz wzmog³a siê i z obu stron czekano tylko has³a. Tymczasem wiosna rozradowa³a siê nad stepem. Stratowana kopytami koñskimi ziemia pokry³a siê bisiorem traw i kwiecia wyros³ego z cia³ poleg³ych rycerzy. Nad pobojowiskami tkwi³y w b³êkicie skowronki; na wysoko¶ciach ci±gnê³o z krzykiem ptactwo rozmaite; wody rozlane marszczy³y siê w ³uskê b³yszcz±c± pod ciep³ym powiewem wiatru, a wieczorami ¿aby p³awi±ce siê w ugrzanej fali do pó¼na w noc wiod³y radosne rozhowory.
Zdawa³o siê, ¿e sama natura pragnie rany zabli¼niæ, bóle ukoiæ, mogi³y ukryæ pod kwiatami. Jasno by³o na niebie i ziemi, ¶wie¿o, powietrzno, weso³o, a step ca³y jak malowany b³yszcza³ na kszta³t z³otog³owiu, mieni³ siê jak têcza albo pas polski, na którym zrêczna robotnica wszystkie barwy wybornie o¿eni. Stepy gra³y od ptactwa i wiatr chodzi³ po nich szeroki, który suszy wody i ¶niado¶æ daje twarzom ludzkim.
Wtedy to raduje siê ka¿de serce i otuch± nape³nia siê niezmiern±, wiêc te¿ i nasi rycerze takiej w³a¶nie otuchy byli pe³ni. Pan Wo³odyjowski ¶piewa³ ustawicznie, a pan Zag³oba przeci±ga³ siê na koniu, nadstawia³ z lubo¶ci± pleców na s³oñce i raz, gdy go dobrze nagrza³o, rzek³ do ma³ego rycerza:
- B³ogo mi jest, bo prawdê rzek³szy, po miodzie i wêgrzynie nie masz jak s³oñce na stare ko¶ci.
- Dla wszystkich ono jest dobre - odpowiedzia³ pan Wo³odyjowski - gdy¿ zauwa¿ waæpan, jak nawet animalia lubi± siê wylegiwaæ na s³oñcu.
- Szczê¶cie to jest, ¿e w takiej porze jedziemy po kniaziównê - mówi³ dalej Zag³oba - gdy¿ w zimie przy mrozach trudno by z dziewczyn± uciekaæ.
- Niech j± tylko w rêce dostaniemy, a szelm± jestem, je¿eli nam j± kto odbierze.
- Powiem ci, panie Michale - rzek³ na to Zag³oba - ¿e jedn± mam tylko obawê, a to: ¿eby w razie wojny Tatarstwo siê w tamtych stronach nie ruszy³o i nas nie ogarnê³o; bo z Kozakami damy sobie rady. Ch³opstwu wcale siê nie bêdziemy legitymowali, bo zauwa¿y³e¶, ¿e nas za starszych maj±, a Zaporo¿cy piernacz szanuj± i Bohunowe imiê tarcz± nam bêdzie.
- Znam ja siê z Tatary, bo nam w pañstwie ³ubniañskim ¿ycie na ustawicznym procederze z nimi schodzi³o... a ju¿ ja i Wierszu³³ to nigdy nie mieli¶my odpoczynku - odpowiedzia³ pan Micha³.
- I ja ich znam - rzek³ Zag³oba. - Wspomina³em ci przecie, jakom miêdzy nimi wiele lat spêdzi³ i do godno¶ci wielkich mog³em doj¶æ; ale ¿em siê nie chcia³ zbisurmaniæ, wiêc musia³em wszystkiego poniechaæ i jeszcze mi ¶mieræ mêczeñsk± zadaæ chcieli za to, ¿em ich najstarszego ksiêdza na wiarê prawdziw± namówi³.
- A mówi³e¶ waæpan kiedy indziej, ¿e to by³o w Galacie.
- W Galacie by³o swoj± drog±, a w Krymie swoj±. Bo je¿eli my¶lisz, ¿e siê w Galacie ¶wiat koñczy, to chyba nie wiesz, gdzie pieprz ro¶nie. Wiêcej jest synów Beliala ni¿eli chrze¶cijan na tym ¶wiecie.
Tu wtr±ci³ siê do rozmowy Rzêdzian.
- Nie tylko od Tatarów mo¿emy mieæ przeszkodê - rzek³ - bo nie mówi³em waszmo¶ciom, co mnie Bohun powiedzia³, ¿e tego jaru paskudne potêgi pilnuj±. Sama ona olbrzymka, która kniaziówny pilnuje, mo¿na to jest czarownica, z diab³ami w konfidencji, którzy nie wiem, czy jej o nas nie przestrzegaj±. Mam ci ja wprawdzie kulê, com j± sam na ¶wiêcon± pszenicê la³, gdy¿ inna siê jej nie chwyta, ale oprócz tego upiorzysków tam podobno ca³e regimenty, które wej¶cia broni±. Ju¿ to g³owa ichmó¶ciów w tym, ¿eby mnie co z³ego nie spotka³o, bo zaraz by mi nagroda przepad³a.
- Trutniu jeden! - rzecze pan Zag³oba. - W³a¶nie te¿ nam w g³owie o twoim zdrowiu my¶leæ. Nie skrêci ci diabe³ karku, a choæby i skrêci³, to wszystko jedno, bo ty i tak za swoje ³akomstwo bêdziesz potêpiony. Za stary ja wróbel, ¿eby mnie na plewy braæ, i to sobie zakonotuj, ¿e je¶li Horpyna mo¿na czarownica, to ja mo¿niejszy od niej czarownik, bom siê w Persji ciemnego kunsztu uczy³. Ona diab³om s³u¿y, a oni mnie i móg³bym nimi jako wo³mi oraæ, jeno nie chcê maj±c zbawienie duszy na uwadze.
- To dobrze, mój jegomo¶æ, ale na ten raz to ju¿ niech jegomo¶æ swojej mocy u¿yje, bo zawszeæ lepiej byæ w bezpieczno¶ci.
- Ja za¶ wiêcej ufam w nasz± dobr± sprawê i bosk± opiekê - rzek³ Wo³odyjowski. - Niech¿e tam Horpyny i Bohuna czarni strzeg±, a z nami s± anieli niebiescy, którym najlepszy piekielny komunik nie dotrzyma; na któren przypadek ¶wiêtemu Micha³owi Archanio³owi siedm ¶wiec z bia³ego wosku ofiarujê.
- To ju¿ i ja na jedn± siê przy³o¿ê - rzek³ Rzêdzian - ¿eby mnie jegomo¶æ, pan Zag³oba, potêpieniem nie straszy³.
- Pierwszy ja ciê do piek³a wyprawiê - odpowiedzia³ szlachcic - je¶li siê poka¿e, ¿e miejsca nie wiesz dobrze.
- Jak to nie wiem? Byle¶my do Wa³adynki dojechali, to ju¿ z zawi±zanymi oczyma trafiê. Pojedziemy brzegiem ku Dniestrowi, a jar bêdzie po prawej rêce; któren po tym poznamy, ¿e wej¶cie do niego ska³± zawalone. Na pierwszy rzut oka wydaje siê, ¿e wcale wjechaæ nie mo¿na, ale w skale jest wyrwa, przez któr± dwa konie obok siebie przejd±. Jak ju¿ tam bêdziemy, to nam nikt nie umknie, bo to jest jedyny wchód i wychód z jaru, naoko³o za¶ ¶ciany tak wysokie, ¿e ptak ledwie przeleci. Czarownica morduje ludzi, którzy tam bez pozwoleñstwa wchodz±, i jest du¿o ko¶ciotrupów, ale na to Bohun nie kaza³ zwa¿aæ, jeno jechaæ i krzyczeæ: “Bohun! Bohun!...” Dopiero¿ ona do nas z przyja¼ni± wyjdzie... Prócz Horpyny jest tam jeszcze i Czeremis, któren z piszczeli okrutnie strzela. Oboje musimy u¶mierciæ.
- Onego Czeremisa nie mówiê, ale babê do¶æ bêdzie zwi±zaæ.
- Za¶by j± tam jegomo¶æ zwi±za³! Ona taka mocna, ¿e pancerz jak koszulê rozdziera, a podkowa to jeno jej w rêku chrupnie. Chyba jeden pan Podbipiêta da³by jej rady, ale nie my. Daj no jegomo¶æ pokój, mam ja na ni± kulê ¶wiêcon±, niech¿e ju¿ na tê diablicê przyjdzie czarna godzina; inaczej lecia³aby za nami jak wilczyca, a na Kozaków wy³a i pewnie by¶my nie tylko panny, ale w³asnych g³ów zdrowo nie przywie¼li.
Na podobnych rozmowach i naradach schodzi³ im czas w drodze. A jechali ¶pieszno, mijaj±c miasteczka, sio³a, chutory i mogi³y. Szli na Jarmoliñce ku Barowi, sk±d dopiero mieli siê zwróciæ ukosem w stronê Jampola i Dniestru. Przechodzili przez te okolice, w których niegdy¶ Wo³odyjowski pobi³ Bohuna - i pana Zag³obê z jego r±k uwolni³. Trafili nawet do tego samego chutoru i zatrzymali siê w nim na noc. Czasem te¿ wypada³y im noclegi i pod go³ym niebem, w stepie, a wówczas pan Zag³oba urozmaica³ je opowiadaniem dawnych swych przygód, tych, które siê zdarzy³y, i takich, które wcale siê nie zdarzy³y. Ale najwiêcej rozmawiano o kniaziównie i o jej przysz³ym uwolnieniu z niewoli u czarownicy.
Wyjechawszy wreszcie z okolic trzymanych w ryzie przez za³ogi i chor±gwie Lanckoroñskiego, weszli w kraj kozaczy, w którym nic nie pozosta³o siê Lachów, bo tych, którzy nie uciekli, wytêpiono ogniem i mieczem. Maj skoñczy³ siê i nasta³ czerwiec znojny, a oni ledwie trzeci± czê¶æ podró¿y odbyli, bo droga by³a daleka i trudna. Na szczê¶cie, od strony kozactwa ¿adne nie grozi³o im niebezpieczeñstwo. Ch³opskim watahom nie legitymowali siê wcale, bo te najczê¶ciej za starszych zaporoskich ich mia³y. Wszelako od czasu do czasu pytano ich, co by za jedni byli, a wówczas pan Zag³oba, je¿eli pytaj±cym by³ Ni¿owy, pokazywa³ piernacz Bohunów, je¶li za¶ zwyk³y rezun z czerni, to nie zsiadaj±c z konia, kopa³ go nog± w piersi i obala³ na ziemiê - inni za¶ patrz±c na to, zaraz otwierali im drogê, my¶l±c, ¿e to nie tylko swój jedzie, ale i kto¶ bardzo godny, skoro bije. “Mo¿e Krzywonos, Bur³aj albo i sam bat'ko Chmielnicki.”
Wielce jednak narzeka³ pan Zag³oba na s³awê Bohuna, bo siê zbyt pytaniami o niego uprzykrzali Ni¿owi, przez co i zw³oki w podró¿y zdarza³y siê niema³e. I zwykle nie by³o koñca pytaniom : czy zdrów? czy ¿yje? - bo siê ju¿ wie¶æ o jego ¶mierci a¿ pod Jahorlik i porohy rozbieg³a. A gdy podró¿ni opowiadali, ¿e zdrów i wolny i ¿e jego to w³a¶nie s± wys³añcami, tedy ca³owano ich i czêstowano; otwiera³y siê im wszystkie serca, a nawet worki, z czego chytry pacho³ek pana Skrzetuskiego nie omieszka³ korzystaæ.
W Jampolu przyj±³ ich Bur³aj, który tu z wojskiem ni¿owym i czerni± na Tatarów budziackich czeka³, stary, s³awny pu³kownik. Ten przed laty Bohuna rzemios³a wojennego uczy³; na wyprawy czarnomorskie z nim chodzi³ i Synopê na wspó³kê w jednej z takich wypraw zrabowali, wiêc te¿ kocha³ go jak syna i wdziêcznie przyj±³ jego wys³añców nie okazuj±c najmniejszej nieufno¶ci, zw³aszcza ¿e zesz³ego roku Rzêdziana przy nim widzia³. Owszem, dowiedziawszy siê, ¿e Bohun ¿yje i na Wo³yñ zd±¿a, ucztê z rado¶ci wys³añcom wyda³ i sam siê na niej upi³.
Obawia³ siê, by³o, pan Zag³oba, a¿eby Rzêdzian podpiwszy nie wygada³ siê z czym niepotrzebnym, ale pokaza³o siê, ¿e szczwany jak lis pacho³ek tak siê umia³ obracaæ, ¿e mówi±c prawdê wówczas tylko, gdy j± mo¿na by³o powiedzieæ, sprawy przez to nie nara¿a³, a tym wiêksz± ufno¶æ zyskiwa³. Dziwnie jednak by³o s³uchaæ naszym rycerzom tych rozmów prowadzonych z jak±¶ straszliw± szczero¶ci±, w których ich nazwiska czêsto siê powtarza³y.
- S³yszeli my - mówi³ Bur³aj - ¿e Bohun w pojedynku usieczon. A nie wiecie wy, kto jego usiek³?
- Wo³odyjowski, oficer kniazia Jaremy - odpowiedzia³ spokojnie Rzêdzian.
- Ej, ¿eby ja go w rêce dosta³, zap³aci³by mu ja za naszego soko³a. Ze skóry ja by jego obdar³!
Pan Wo³odyjowski ruszy³ na to owsianymi w±sikami i spojrza³ na Bur³aja takim wzrokiem, jakim chart spogl±da na wilka, którego mu nie wolno uchwyciæ za gardziel, a Rzêdzian rzek³:
- Dlatego to ja wam mówiê, mo¶ci pu³kowniku, jego nazwisko.
“Diabe³ bêdzie mia³ prawdziw± pociechê z tego ch³opaka!” - pomy¶la³ pan Zag³oba.
- Ale - mówi³ dalej Rzêdzian - ten nie tyle winien, bo jego sam Bohun wyzwa³ nie wiedz±c, jak± szablê wyzywa Inny tam by³ szlachcic, najwiêkszy Bohuna wróg, który raz ju¿ kniaziównê mu z r±k wydar³.
- A to kto taki?
- At! stary opój, co siê przy naszym atamanie w Czehrynie wiesza³ i druha dobrego jego udawa³.
- Bêdzie on jeszcze wisia³! - wykrzykn±³ Bur³aj.
- Kpem jestem, je¿eli temu pokurczowi uszu nie obetnê! - mrukn±³ Zag³oba.
- Tak go usiekli - prawi³ Rzêdzian - ¿e innego dawno by ju¿ kruki dzioba³y, ale w naszym atamanie dusza rogata i wyzdrowia³, chocia¿ do W³odawy ledwie siê dowlók³, i tam by te¿ pewno rady sobie nie da³, ¿eby nie my. My jego na Wo³yñ wyprawili, gdzie nasi gór±, a samych tu po dziewczynê wys³a³.
- Zgubi± jego te czarnobrewy! - mrukn±³ Bur³aj. - I ja jemu to dawno przepowiada³. A czy to mu nie lepiej by³o poigraæ z dziewczyn± po kozacku, a potem kamieñ do szyi i w wodê, jak my na Czarnym Morzu robili?
Tu ledwie wytrzyma³ pan Wo³odyjowski, tak by³ w swoim sentymencie dla p³ci bia³ej zraniony. Zag³oba za¶ roz¶mia³ siê i rzek³:
- Pewnie by tak lepiej.
- Ale wy dobre druhy! - mówi³ Bur³aj - wy jego nie opu¶cili w potrzebie, a ty ma³y (tu zwróci³ siê do Rzêdziana), ty najlepszy ze wszystkich, bo ja ju¿ ciebie w Czehrynie widzia³, jak ty naszego soko³a pilnowa³ i ho³ubi³. No! tak i ja wam druh. Wy mówcie, czego wam potrzeba! mo³ojców czy koni? - tak ja wam dam, ¿eby siê wam gdzie z powrotem krzywda nie sta³a.
- Mo³ojców nam nie potrzeba, mo¶ci pu³kowniku - odrzek³ Zag³oba - bo my swoi ludzie i swoim krajem pojedziemy, a Bóg nie daj z³ego spotkania, to z wielk± watah± gorzej ni¿ z ma³±, ale konie co naj¶ciglejsze to by siê przyda³y.
- Dam wam takie, ¿e ich i bachmaty chanowe nie dogoni±.
Wtem Rzêdzian odezwa³ siê nie trac±c sposobnej pory:
- I hroszi ma³o nam daw ataman, bo sam ne maw, a za Brac³awiem miara owsa talara.
- To hody ze mn± do komory - rzek³ Bur³aj.
Rzêdzian nie da³ sobie tego dwa razy powtarzaæ i znikn±³ wraz ze starym pu³kownikiem za drzwiami, a gdy po chwili ukaza³ siê znowu, rado¶æ bi³a mu z puco³owatego oblicza i siny ¿upan odyma³ mu siê jako¶ na brzuchu.
- No, jed¼cie z Bogiem - ozwa³ siê stary Kozak - a jak dziewczynê we¼miecie, tak wst±pcie do mnie, niech i ja Bohunow± zazulê zobaczê.
- Nie mo¿e to byæ, mo¶ci pu³kowniku - odrzek³ ¶mia³o pacho³ek - bo ta Laszka okrutnie siê stracha i raz siê ju¿ no¿em pchnê³a. Boimy siê, by jej co z³ego siê nie sta³o. Lepiej niech ju¿ ataman sobie z ni± radzi.
- Poradzi!... nie bêdzie ona mu siê stracha³a. Laszka bi³oruczka! Kozak jej ¶mierdzi! - mrukn±³ Bur³aj. - Jed¼cie z Bogiem! niedaleko ju¿ macie!
Z Jampola niezbyt ju¿ by³o daleko do Wa³adynki, ale droga trudna, a raczej ustawiczne bezdro¿e rozpo¶ciera³o siê przed rycerzami, bo w owych czasach tamtejsze okolice by³y jeszcze pustyni± z rzadka tylko osiad³± i zabudowan±. Szli tedy od Jampola nieco na zachód, oddalaj±c siê od Dniestru, aby i¶æ nastêpnie z biegiem wód Wa³adynki, ku Raszkowowi, bo tylko tak id±c mo¿na by³o trafiæ do jaru. Na niebie bieli³ siê ¶wit, gdy¿ uczta u Bur³aja przeci±gnê³a siê do pó¼nej nocy, i pan Zag³oba wyrachowa³, ¿e przed zachodem s³oñca nie odnajd± jaru, ale by³o to mu w³a¶nie na rêkê, chcia³ bowiem po uwolnieniu Heleny zostawiæ noc za sob±. Tymczasem jad± rozmawiali, jak dotychczas s³u¿y³o im we wszystkim szczê¶cie przez ca³± drogê, a pan Zag³oba wspominaj±c ucztê Bur³ajow± tak mówi³:
- Przypatrzcie siê jeno, jak to ci Kozacy, którzy ¿yj± w bractwie, wspieraj± siê wzajemnie w ka¿dym terminie! Nie mówiê o czerni, któr± oni pogardzaj± i dla której, je¿eli diabe³ im pomo¿e zrzuciæ nasz± zwierzchno¶æ, gorszymi jeszcze bêd± panami; ale w bractwie jeden za drugiego w ogieñ skoczyæ gotowy, nie tak jak miêdzy nasz± szlacht±.
- Gdzie tam, mój jegomo¶æ - odpar³ na to Rzêdzian. - By³em ja miêdzy nimi d³ugo i widzia³em, jako siê miêdzy sob± niby wilcy za¿eraj±, a gdyby Chmielnickiego nie sta³o, który ich to si³±, to polityk± w ryzie trzyma, wnet by siê ze szczêtem poza¿erali. Ale ten Bur³aj to jest wielki miêdzy nimi wojownik i sam Chmielnicki jego szanuje.
- Ale ty pewnie ju¿ masz dla niego kontempt, bo ci siê obedrzeæ pozwoli³. Ej, Rzêdzian, Rzêdzian! nie umrzesz ty w³asn± ¶mierci±!
- Co komu pisano, mój jegomo¶æ! Wszak¿e nieprzyjaciela w pole wywie¶æ chwalebna to jest rzecz i Bogu mi³a!
- Tote¿ nie to ci siê gani, ale twoj± chciwo¶æ. Ch³opski to sentyment, szlachcica niegodny, za który pewnie bêdziesz potêpiony.
- Nie po¿a³ujê ja na ¶wiecê do ko¶cio³a, jak mi siê uda zarobiæ, aby te¿ i Pan Bóg mia³ ze mnie korzy¶æ i nadal mnie b³ogos³awi³; a ¿e rodzicieli wspomagam, to nie grzech.
- Co za szelma na cztery nogi kuta! - wykrzykn±³ zwracaj±c siê do Wo³odyjowskiego pan Zag³oba. - My¶la³em, ¿e razem ze mn± i fortele moje pójd± do trumny, ale widzê, ¿e to frant jeszcze wiêkszy. To¿ my przez chytro¶æ tego pacho³ka uwolnimy nasz± kniaziównê od Bohunowej niewoli za Bohunowym pozwoleniem i na Bur³ajowych koniach! Widzia³¿e kto kiedy podobn± rzecz? A na pozór trzech groszy by¶ za tego pacho³ka nie da³. Rzêdzian u¶miechn±³ siê z zadowoleniem i odrzek³:
- Albo to nam bêdzie ¼le, mój jegomo¶æ?
- Uda³e¶ mi siê i ¿eby nie twoja chciwo¶æ, to bym ciê do s³u¿by wzi±³; ale skoro¶ Bur³aja tak w pole wywiód³, ju¿ ci to, ¿e¶ mnie nazwa³ opojem, przebaczam.
- To nie ja tak jegomo¶ci nazwa³em, jeno Bohun.
- Bóg go te¿ skara³ - odrzek³ Zag³oba.
Na takich rozmowach zeszed³ im ranek, ale gdy ju¿ s³oñce wytoczy³o siê wysoko na sklep niebieski, chwyci³a ich powaga, bo za kilka godzin mieli ujrzeæ Wa³adynkê. Po d³ugiej podró¿y byli na koniec u celu, ale niepokój, naturalny w podobnych wypadkach, wkrad³ im siê do serc. ¯yje-li jeszcze Helena? a je¿eli ¿yje, to czy znajd± j± w jarze? Horpyna mog³a j± wywie¼æ lub mo¿e j± w ostatniej chwili ukryæ w nieznanych rozpadlinach jaru albo u¶mierciæ. Przeszkody nie by³y jeszcze przezwyciê¿one, niebezpieczeñstwa wszystkie nie minê³y. Mieli wprawdzie wszystkie znaki, po których Horpyna powinna by³a ich rozeznaæ jako Bohunowych wys³añców pe³ni±cych jego wolê; ale nu¿ diab³y lub duchy j± ostrzeg±? Tego obawia³ siê najwiêcej Rzêdzian, a i pan Zag³oba, choæ siê mia³ za bieg³ego w ciemnym kunszcie nie my¶la³ o tym bez niepokoju. W takim bowiem razie zastaliby jar pusty albo - co gorzej - Kozaków z Raszkowa ukrytych w nim na zasadzce. Serca bi³y im coraz mocniej, a gdy wreszcie po kilku jeszcze godzinach drogi z wysokiej krawêdzi jaru ujrzeli b³yszcz±c± z dala wst±¿kê wody, puco³owata twarz Rzêdziana przyblad³a trochê.
- To Wa³adynka! - rzek³ przyciszonym g³osem.
- Ju¿? - pyta³ równie cicho Zag³oba. - Jak my to ju¿ blisko!...
- Oby nas tylko Bóg ustrzeg³! - odpar³ Rzêdzian. - Mój jegomo¶æ, niech no jegomo¶æ pocznie zaklêcia, bo okrutnie siê bojê.
- G³upstwo zaklêcia! Prze¿egnamy rzekê i czelu¶cie, to lepiej pomo¿e.
Pan Wo³odyjowski najspokojniejszy by³ ze wszystkich, ale milcza³; obejrza³ tylko starannie pistolety i podsypa³ na nowo, po czym zmaca³, czy szabla lekko wychodzi z pochwy.
- Mam i ja kulê ¶wiêcon± w tym oto pistolecie - rzek³ Rzêdzian.- W imiê Ojca i Syna, i Ducha ¦wiêtego! Ruszajmy!
- Ruszajmy! ruszajmy!
Po niejakim czasie znale¼li siê nad brzegiem rzeczki i zwrócili konie w kierunku jej biegu. Tu pan Wo³odyjowski zatrzyma³ ich na chwilê i rzek³:
- Niech Rzêdzian we¼mie piernacz, bo jego czarownica zna, i niech¿e pierwszy z ni± paktuje, ¿eby siê nas nie przestraszy³a i nie uciek³a w jak± czelu¶æ z kniaziówn±.
- Ja pierwszy nie pojadê, róbcie waszmo¶ciowie, co chcecie - rzek³ Rzêdzian.
- To jed¼, trutniu, na ostatku!
To powiedziawszy pan Wo³odyjowski ruszy³ pierwszy, za nim jecha³ pan Zag³oba, a w koñcu z powodnymi koñmi c³apa³ Rzêdzian ogl±daj±c siê niespokojnie na wszystkie strony. Kopyta koñskie szczêka³y po kamieniach, naokó³ panowa³a g³ucha cisza pustyni, jeno szarañcze i koniki polne, ukryte w rozpadlinach i szparach, ksyka³y g³o¶no, bo dzieñ by³ znojny, chocia¿ s³oñce zesz³o ju¿ znacznie z po³udnia. Je¼d¼cy nadjechali na koniec nad wzgórze okr±g³e jak przewrócona tarcza rycerska, nad którym rozpadaj±ce siê i zwietrza³e od s³oñca ska³y tworzy³y kszta³ty podobne do rumowisk, do zwalisk domów i wie¿ ko¶cielnych; my¶la³by¶: zamek lub miasto zburzone wczoraj przez nieprzyjaciela. Rzêdzian spojrza³ i tr±ci³ pana Zag³obê.
- To Wra¿e Uroczyszcze - rzek³ - poznajê z tego, co mnie Bohun powiada³. Têdy w nocy nikt ¿ywy nie przejdzie.
- Je¶li nie przejdzie, to mo¿e przejedzie - odpar³ Zag³oba. - Tfu! co za jaki¶ przeklêty kraj! Ale ¿e przynajmniej na dobrej jeste¶my drodze!
- To ju¿ niedaleko! - rzek³ Rzêdzian.
- Chwa³a Bogu! - odpowiedzia³ pan Zag³oba i my¶l jego unios³a siê ku kniaziównie.
By³o mu jako¶ dziwnie na duszy i widz±c te dzikie brzegi Wa³adynki, tê pustyniê i g³uszê, prawie nie wierzy³ sobie, ¿eby kniaziówna mog³a byæ tak blisko - ona, dla której tyle przygód i niebezpieczeñstw przeby³ i któr± tak pokocha³, ¿e gdy przysz³a wie¶æ o jej ¶mierci, to sam nie wiedzia³, co robiæ z ¿yciem i ze staro¶ci±. Ale z drugiej strony, cz³owiek oswaja siê nawet z nieszczê¶ciem, pan Zag³oba za¶ przez tyle czasu z¿y³ siê z my¶l±, ¿e ona porwana, daleko i w Bohunowej mocy, i¿ teraz nie ¶mia³ sobie powiedzieæ: oto ju¿ nadchodzi koniec têsknoty, koniec poszukiwañ, nadchodzi czas pomy¶lno¶ci i spokoju. Przy tym i inne pytania cisnê³y mu siê do g³owy: co te¿ ona powie, gdy go ujrzy? zali siê we ³zach nie rozp³ynie? Bo ten ratunek po tak d³ugiej i ciê¿kiej niewoli spadnie na ni± jak piorun niespodziewanie. “Bóg ma swoje dziwne drogi - my¶la³ Zag³oba - i tak potrafi³ wszystko powi±zaæ, ¿e z tego jest tryumf cnocie, a zawstydzenie nieprawo¶ciom.” Bóg to odda³ naprzód Rzêdziana w rêce Bohuna, a potem uczyni³ z nich przyjació³. Bóg to sprawi³, ¿e wojna, sroga matka, odwo³a³a dzikiego atamana z tych pustkowi, do których ³up swój jak wilk uniós³. Bóg pó¼niej wyda³ go w rêce Wo³odyjowskiego i znowu zetkn±³ z Rzêdzianem - i tak siê wszystko z³o¿y³o, ¿e teraz ot, gdy tam Helena resztê nadziei mo¿e traci i ju¿ znik±d, znik±d nie spodziewa siê pomocy - pomoc tu¿! “Koñczy siê twoje p³akanie i zgryzota, córuchno moja - my¶la³ dalej Zag³oba - i niezad³ugo przyjdzie na ciê rado¶æ niezmierna. Oj! a bêdzie¿ ona wdziêczna, bêdzie r±czki sk³ada³a! a dziêkowa³a!”
Tu stanê³a dziewczyna panu Zag³obie w oczach jakoby ¿ywa - i rozczuli³ siê szlachcic okrutnie, i pogr±¿y³ siê ca³kiem w rozmy¶laniach o tym, co to za chwilê siê zdarzy.
Wtem Rzêdzian poci±gn±³ go z ty³u za rêkaw:
- Jegomo¶æ!
- A co? - spyta³ Zag³oba niekontent, i¿ mu przerwano bieg my¶li.
- Czy jegomo¶æ widzia³? Wilk pomkn±³ przed nami.
- To i có¿?
- A czy to tylko by³ wilk?
- Ca³uj¿e go w nos.
W tej chwili Wo³odyjowski zatrzyma³ konia.
- Czy¶my drogi nie zmylili? - pyta³ - bo to ju¿ by powinno byæ.
- Nie! - odrzek³ Rzêdzian - tak jedziemy, jak Bohun mówi³. Da³by Bóg, a¿eby to ju¿ by³o po wszystkim.
- Bêdzie nied³ugo, je¿eli dobrze jedziemy.
- Chcia³em te¿ jeszcze waszmo¶ciów prosiæ, aby jak bêdê gada³ z czarownic±, na owego Czeremisa uwa¿aæ; wielki to ma byæ paskudnik, ale podobno z rusznicy okrutnie strzela.
- Nie bój siê, jazda!
Zaledwie ujechali kilkadziesi±t kroków, konie poczê³y tuliæ uszy i chrapaæ. Na Rzêdzianie skóra zmieni³a siê w jaszczur, bo spodziewa³ siê, ¿e lada chwila zza za³amu ska³y rozlegnie siê wycie upiora lub wytoczy siê jaki kszta³t szkaradny a nieznany - ale pokaza³o siê, ¿e konie chrapa³y tylko dlatego, ¿e przechodzi³y tu¿ ko³o legowiska owego wilka, który tak poprzednio zaniepokoi³ pacho³ka. Naokó³ by³a cisza; nawet szarañcze przesta³y ksykaæ, bo ju¿ i s³oñce schyli³o siê na drug± stronê nieba. Rzêdzian prze¿egna³ siê i uspokoi³.
Nagle Wo³odyjowski wstrzyma³ konia.
- Widzê jar - rzek³ - do którego gardziel ska³± zatkana, a w skale wyrwa.
- W imiê Ojca i Syna, i Ducha - szepn±³ Rzêdzian - to tu!
- Za mn±! - skomenderowa³ pan Micha³, skrêcaj±c konia.
Po chwili stanêli u wyrwy i przejechali jakby pod sklepieniem kamiennym. Otworzy³ siê przed nimi jar g³êboki, gêsto zaro¶niêty po bokach, rozsuwaj±cy siê w dali w obszern±, pó³kolist± równinkê, obwiedzion± jakby olbrzymimi murami.
Rzêdzian pocz±³ wo³aæ, ile mu si³ w piersiach starczy³o:
- Bo-hun! Bo-hun! Bywaj, wied¼mo! bywaj! Bo-hun! Bo-hun!
Zatrzymali konie i stali przez czas jaki¶ w milczeniu, po czym pacho³ek znów j±³ wo³aæ:
- Bohun! Bohun!
Z dala dosz³o szczekanie psów.
- Bohun! Bohun!...
Na lewym zrêbie jaru, na który pada³y czerwone i z³ote promienie s³oñca, poczê³y szele¶ciæ gêste krzewy g³ogu i dzikiej ¶liwiny i po chwili ukaza³a siê niemal na samym szczycie stoku jaka¶ postaæ ludzka, która przechyliwszy siê i przykrywszy oczy rêk±, wpatrywa³a siê pilnie w przyby³ych.
- To Horpyna! - rzek³ Rzêdzian i zwin±wszy d³onie ko³o ust pocz±³ po raz trzeci wo³aæ:
- Bohun! Bohun!
Horpyna poczê³a schodziæ i id±c wygina³a siê w ty³ dla równowagi. Sz³a szybko, a za ni± toczy³ siê jaki¶ ma³y, krêpy cz³owieczek z d³ug± tureck± rusznic± w rêku; krze ³ama³y siê pod potê¿nymi stopami wied¼my, kamienie spada³y spod nich, hucz±c, na dno jaru, i tak przechylona, w czerwonych blaskach, wydawa³a siê istotnie jak±¶ olbrzymi±, nadprzyrodzon± istot±.
- Kto wy? - rzek³a wielkim g³osem, stan±wszy na dnie.
- Jak siê masz, basetlo? - rzek³ Rzêdzian, któremu na widok ludzi, nie duchów, wróci³a ca³a zwyk³a flegma.
- Ty s³uga Bohunów? ty! poznajê ciê! Ty ma³y, a ci, co za jedni?
- Druhy Bohunowi.
- Kra¶na wied¼ma - mrukn±³ pod w±sikami pan Micha³.
- A po co wy tu przyjechali?
- Masz tu piernacz, nó¿ i pier¶cieñ, wiesz, co to znaczy?
Olbrzymka wziê³a znaki do rêki i poczê³a je pilnie rozpatrywaæ, po czym rzek³a :
- Te same s±! Wy po kniaziównê?
- Tak jest. A zdrowa ona?
- Zdrowa. Czemu to Bohun sam nie przyjecha³?
- Bohun ranny.
- Ranny?... Ja to we m³ynie widzia³a.
- Je¿eli¶ widzia³a, to czego pytasz? £¿esz, waltornio! - rzek³ poufale Rzêdzian.
Wied¼ma pokaza³a w u¶miechu bia³e jak u wilka zêby i z³o¿ywszy d³oñ w ku³ak szturchnê³a pod bok Rzêdziana.
- Ty ma³y, ty!
- Pójdziesz precz!
- Nie daruj! poca³uj! hu! A kiedy we¼miecie kniaziównê?
- Zaraz, jeno koniom odpoczniemy.
- To bierzcie! Pojadê i ja z wami.
- A ty po co?
- Memu bratu ¶mieræ pisana Jego Lachy na pal wsadz±. Pojadê z wami.
Rzêdzian pochyli³ siê w kulbace niby dla ³atwiejszej rozmowy z olbrzymk± i rêka jego spoczê³a nieznacznie na kolbie pistoletu.
- Czeremis, Czeremis! - rzek³ pragn±c zwróciæ uwagê swych towarzyszów na kar³a.
- Po co ty tego wo³asz? On ma jêzyk urzniêty.
- Ja jego nie wo³am, jeno siê jego urodzie dziwujê. Ty jego nie odjedziesz, on twój m±¿.
- On mój pies.
- I was tylko dwoje w jarze?
- Dwoje; kniaziówna trzecia!
- To dobrze. Ty jego nie odjedziesz.
- Pojadê z wami, mówi³am ci.
- A ja ci mówiê, ¿e zostaniesz.
W g³osie pacho³ka by³o co¶ takiego, ¿e olbrzymka odwróci³a siê na miejscu z twarz± niespokojn±, bo podejrzenie wst±pi³o jej nagle w duszê.
- Szczo ty? - rzek³a.
- Ot, szczo ja! - odpar³ Rzêdzian i hukn±³ jej miêdzy piersi z pistoletu tak z bliska, ¿e dym zakry³ j± na chwilê zupe³nie.
Horpyna cofnê³a siê w ty³ z rozkrzy¿owanymi rêkoma; oczy wylaz³y jej na wierzch g³owy, jakie¶ nieludzkie skrzeczenie wysz³o jej z gardzieli, zachwia³a siê i pad³a na wznak jak d³uga.
W tej samej chwili pan Zag³oba ci±³ Czeremisa szabl± przez g³owê, a¿ ko¶æ zgrzytnê³a pod ostrzem ; potworny karze³ nie wyda³ ani jêku, tylko zwin±³ siê w k³êbek jak robak i pocz±³ drgaæ, palce za¶ u jego r±k otwiera³y siê i zamyka³y na przemian, na kszta³t pazurów konaj±cego rysia.
Zag³oba obtar³ po³± od ¿upana dymi±c± szablê, a Rzêdzian zeskoczy³ z konia i chwyciwszy kamieñ rzuci³ go na szerokie piersi Horpyny, nastêpnie pocz±³ szukaæ czego¶ za pazuch±.
Olbrzymie cia³o wied¼my kopa³o jeszcze ziemiê nogami, konwulsja wykrzywi³a jej straszliwie twarz, na wyszczerzonych zêbach osiad³a krwawa piana, a z gard³a wychodzi³o g³uche chrapanie.
Tymczasem pacho³ek wydoby³ z zanadrza kawa³ek kredy ¶wiêconej, naznaczy³ ni± krzy¿ na kamieniu i rzek³:
- Teraz nie wstanie.
Po czym wskoczy³ na kulbakê.
- W konie! - skomenderowa³ pan Wo³odyjowski.
Pomknêli i biegli jak wicher wzd³u¿ krynicy p³yn±cej ¶rodkiem jaru; minêli dêby rozrzucone z rzadka po drodze i oczom ich ukaza³a siê chata, a dalej wysoki m³yn, którego wilgotne ko³o b³yszcza³o jak czerwona gwiazda w promieniach s³oñca. Pod chat± dwa czarne ogromne psy, uwi±zane na postronkach przy wêg³ach, rwa³y siê ku nadje¿d¿aj±cym szczekaj±c z w¶ciek³o¶ci± i wyj±c. Pan Wo³odyjowski jecha³ pierwszy i pierwszy dolecia³; z konia zeskoczy³, a nastêpnie dobieg³szy do drzwi wchodowych kopn±³ je nog± i wpad³ do sieni brzêcz±c ostrogami i szabl±.
W sieni na prawo przez otwarte drzwi widaæ by³o obszern± izbê, pe³n± wiórów, z ogniskiem u³o¿onym w ¶rodku, nape³nion± dymem; na lewo drzwi by³y zamkniête.
“Tam ona musi byæ!” - pomy¶la³ pan Wo³odyjowski i skoczy³ ku nim.
Szarpn±³, otworzy³ - wpad³ na próg i w progu stan±³ jak wryty.
W g³êbi izby, rêk± oparta o krawêd¼ ³o¿a, sta³a Helena Kurcewiczówna, blada, z rozpuszczonym na plecy i ramiona w³osem, a przera¿one jej oczy utkwione w Wo³odyjowskiego pyta³y: kto¶ ty jest? czego tu chcesz? - bo nigdy przedtem nie widzia³a ma³ego rycerza. On za¶ zdumia³ siê na widok tej piêkno¶ci i tej komnaty pokrytej aksamitami i z³otog³owiem. Na koniec przyszed³ do s³owa i rzek³ po¶piesznie:
- Nie bój siê waæpanna: my Skrzetuskiego przyjaciele!
Wówczas kniaziówna rzuci³a siê na kolana.
- Ratujcie mnie! - wo³a³a sk³adaj±c rêce.
Ale w tej samej chwili wpad³ pan Zag³oba trzês±cy siê, czerwony, zadyszany.
- To my! - krzycza³ - to my z pomoc±!
Us³yszawszy te s³owa i ujrzawszy znajom± twarz kniaziówna przechyli³a siê jak kwiat podciêty, rêce jej opad³y, oczy pokry³y siê frêdzlistymi zas³onami i zemdla³a.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pajaa1981.pev.pl