potop45 (2) 

po polsku


Jêzyk polski:
 
 Henryk Sienkiewicz “Potop”






 
Rozsadzenie olbrzymiej kolubryny uczyni³o istotnie pognêbiaj±ce na Millerze wra¿enie, gdy¿ jego wszystkie nadzieje wspiera³y siê dot±d na tym dziale. Ju¿ i piechota by³a do szturmu gotowa, ju¿ przygotowano drabiny i stosy faszyn, teraz trzeba by³o wszelk± my¶l szturmu porzuciæ.
Zamiar wysadzenia klasztoru w powietrze za pomoc± podkopów spe³zn±³ tak¿e na niczym. Sprowadzeni poprzednio górnicy z Olkusza ³upali wprawdzie ska³ê zbli¿aj±c siê na ukos ku klasztorowi, lecz robota sz³a têpo. Robotnicy mimo wszelkich ostro¿no¶ci padali gêstym trupem od wystrza³ów ko¶cielnych, a pracowali niechêtnie. Wielu wola³o gin±æ ni¿ przyczyniaæ siê do zguby ¶wiêtego miejsca.
Miller czu³ co dzieñ wzrastaj±cy opór; mrozy odbiera³y resztê odwagi zniechêconemu wojsku, miêdzy którym szerzy³ siê z dnia na dzieñ przestrach i wiara, ¿e zdobycie tego klasztoru nie le¿y w mocy ludzkiej.
Wreszcie i sam Miller pocz±³ traciæ nadziejê, a po wysadzeniu kolubryny po prostu zdesperowa³. Ogarnê³o go uczucie zupe³nej niemocy i bezw³adno¶ci.
Nazajutrz, skoro dzieñ, zwo³a³ wiêc radê, ale pono dlatego tylko, by od oficerów us³yszeæ zachêtê do opuszczenia fortecy.
Poczêli siê zbieraæ, wszyscy znu¿eni i posêpni. W niczyich oczach nie by³o ju¿ nadziei ani wojskowej fantazji. Milcz±c zasiedli ko³o sto³u w ogromnej i zimnej izbie, w której para oddechów poprzes³ania³a im twarze, i patrzyli spoza niej jakby spoza chmur. Ka¿dy w duszy czu³ wyczerpanie i znu¿enie, ka¿dy mówi³ sobie w duchu, ¿e nie ma ¿adnej rady do udzielenia, chyba tak±, z któr± lepiej siê pierwszemu nie wyrywaæ. Wszyscy czekali na to, co powie Miller; on za¶ kaza³ przede wszystkim przynie¶æ obficie wina grzanego, dufaj±c, ¿e pod wp³ywem gor±cego napitku ³atwiej wydobêdzie szczer± my¶l z tych milcz±cych postaci i zachêtê do odst±pienia od onej fortecy.
Na koniec, gdy s±dzi³, ¿e wino skutek swój ju¿ uczyni³o, w nastêpuj±ce ozwa³ siê s³owa:
- Czy uwa¿acie, waszmo¶ciowie, ¿e ¿aden z panów polskich pu³kowników nie przyszed³ na tê naradê, chocia¿ pos³a³em wszystkim wezwanie?
- Waszej dostojno¶ci zapewne wiadomo, ¿e pacho³kowie polskich chor±gwi znale¼li przy ³owieniu ryb srebro klasztorne i ¿e pobili siê o nie z naszymi ¿o³nierzami. Kilkunastu ludzi na ¶mieræ usieczono.
- Wiem. Czê¶æ tego srebra zdo³a³em wyrwaæ z ich r±k, nawet wiêksz± czê¶æ. Jest ona teraz tu, i namy¶lam siê, co z ni± uczyniæ.
- St±d zapewne gniewy panów pu³kowników. Powiadaj±, ¿e skoro Polacy to srebro znale¼li, to siê Polakom nale¿y.
- O, to racja! - zawo³a³ Wrzeszczowicz.
- Wed³ug mego zdania, jest pewna racja - odpowiedzia³ Sadowski - i tak my¶lê, ¿e gdyby¶ waszmo¶æ, panie hrabio, je znalaz³, nie uwa¿a³by¶ za potrzebne dzieliæ siê nim nie tylko z Polakami, ale nawet i ze mn±, który jestem Czechem...
- Przede wszystkim, panie, nie dzielê twojej ¿yczliwo¶ci dla nieprzyjació³ naszego króla - odpar³ chmurno Wrzeszczowicz.
- Ale my, panie, dziêki tobie musimy podzieliæ siê z tob± wstydem i hañb±, nie mog±c nic wskóraæ przeciw fortecy, pod któr± nas namówi³e¶.
- Tak wiêc pan straci³e¶ ju¿ wszelk± nadziejê?
- A pan, czy j± masz jeszcze do podzia³u?
- Jakby¶ pan wiedzia³, i s±dzê, ¿e ci panowie chêtniej podziel± siê ze mn± moj± nadziej± ni¿ z panem jego boja¼ni±.
- Czy czynisz mnie tchórzem, panie Wrzeszczowicz?
- Nie przypisujê panu wiêcej odwagi, ni¿ okazujesz!
- Ja za¶ przypisujê panu mniej!
- A ja - rzek³ Miller, który od niejakiego czasu niechêtnie spogl±da³ na Wrzeszczowicza, jako na instygatora nieszczêsnej wyprawy - postanawiam srebro odes³aæ do klasztoru. Mo¿e dobroæ i ³aska wiêcej wskóra przeciw tym nieu¿ytym mnichom ni¿ kule i armaty. Niech zrozumiej±, ¿e chcemy opanowaæ fortecê, nie ich skarby.
Oficerowie ze zdziwieniem spojrzeli na Millera, tak ma³o przywykli do podobnej wspania³omy¶lno¶ci z jego strony. Wreszcie Sadowski rzek³:
- Nic lepszego nie mo¿na uczyniæ, bo zarazem zamknie siê gêbê polskim pu³kownikom, którzy do srebra pretensje roszcz±. W twierdzy uczyni to tak¿e z pewno¶ci± dobre wra¿enie.
- Najlepsze wra¿enie uczyni ¶mieræ owego Kmicica - odpar³ Wrzeszczowicz.
- Spodziewam siê, ¿e tam Kuklinowski ju¿ go ze skóry ob³upi³.
- Mniemam i ja, ¿e ju¿ nie ¿yje - odpowiedzia³ Miller. - Ale nazwisko owo przypomina mi nasz± stratê niczym nie wynagrodzon±. By³o to najwiêksze dzia³o w ca³ej artylerii jego królewskiej mo¶ci. Nie ukrywam panom, ¿e wszystkie nadzieje moje na nim polega³y. Wy³om ju¿ by³ uczyniony, strach w twierdzy szerzy³ siê. Jeszcze parê dni, a byliby¶my ruszyli do szturmu. Teraz za nic ca³a praca, za nic wszystkie wysilenia. Mur jednego dnia naprawi±. A te dzia³a, którymi jeszcze rozporz±dzamy, nie lepsze od fortecznych, i ³atwo porozbijane byæ mog±. Wiêkszych nie ma sk±d wzi±¶æ, bo ich i pan marsza³ek Wittenberg nie posiada. Mo¶ci panowie! Im d³u¿ej siê nad tym zastanawiam, tym klêska wydaje mi siê straszniejsz±!... I pomy¶leæ, ¿e jeden cz³owiek j± zada³!... Jeden pies! Jeden szatan!... Oszaleæ przyjdzie! do wszystkich rogatych diab³ów!...
Tu Miller uderzy³ piê¶ci± w stó³, bo go gniew niepohamowany pochwyci³, tym okrutniejszy, ¿e bezsilny. Po chwili zakrzykn±³:
- A co jego królewska mo¶æ powie, gdy go wie¶æ o tej stracie dojdzie?!...
Po chwili znów:
- A co my poczniem?... Zêbami tej ska³y nie zgryziem ! Bogdaj zaraza tych zabi³a, którzy mnie pod tê twierdzê namawiali!...
To rzek³szy porwa³ puchar kryszta³owy i w uniesieniu grzmotn±³ nim o pod³ogê, a¿ kryszta³ rozbi³ siê na proch.
Oficerowie milczeli. Nieprzystojne uniesienie jenera³a, w³a¶ciwsze ch³opu ni¿ wojownikowi tak wysok± piastuj±cemu godno¶æ, zrazi³o doñ serca i skwasi³o do reszty humory.
- Rad¼cie, panowie! - zakrzykn±³ Miller.
- Radziæ mo¿na tylko spokojnie - odpar³ ksi±¿ê Heski.
Miller pocz±³ sapaæ i wyparskiwaæ gniew nozdrzami. Po niejakim czasie uspokoi³ siê i wodz±c oczyma po obecnych, jakby zachêcaj±c ich wzrokiem, rzek³:
- Przepraszam waszmo¶ciów, ale gniew mój nie dziwota. Nie bêdê wspomina³ tych miast, którem, obj±wszy komendê po Torstensonie, zdoby³, bo nie chcê wobec tera¼niejszej klêski dawn± fortun± siê chlubiæ. Wszystko to, co siê pod t± twierdz± dzieje, ludzki rozum po prostu przechodzi. Jednak¿e radziæ trzeba... Po to waæpanów wezwa³em. Obradujcie wiêc... i co wiêkszo¶ci± na radzie postanowimy, to spe³niê.
- Niech wasza dostojno¶æ da nam przedmiot do obrady - rzek³ ksi±¿ê Heski. - Mamyli obradowaæ jedynie nad zdobyciem fortecy czy te¿ i nad tym, czy nie lepiej ust±piæ?
Miller nie chcia³ stawiaæ kwestii tak jasno, a przynajmniej nie chcia³, aby owo: albo - albo, wysz³o po raz pierwszy z jego ust, dlatego rzek³:
- Niech ka¿dy z panów mówi szczerze, co my¶li. Wszystkim nam o dobro i chwa³ê jego królewskiej mo¶ci chodziæ powinno.
Lecz ¿aden z oficerów nie chcia³ tak¿e pierwszy z propozycj± odst±pienia wystêpowaæ, wiêc znów nasta³o milczenie.
- Panie Sadowski ! - rzek³ po chwili Miller g³osem, który stara³ siê uczyniæ przyjaznym i ³askawym - pan szczerzej mówisz od innych, co my¶lisz, bo reputacja pañska zabezpiecza go od wszelkich podejrzeñ...
- My¶lê, jenerale - odpar³ pu³kownik - ¿e ów Kmicic by³ jednym z najwiêkszych tegoczesnych ¿o³nierzy i ¿e po³o¿enie nasze jest desperackie...
- Wszak¿e pan by³e¶ za odst±pieniem od twierdzy?...
- Za pozwoleniem waszej dostojno¶ci, by³em tylko za tym, aby nie rozpoczynaæ oblê¿enia... To wcale inna rzecz.
- Wiêc co pan teraz radzisz?
- Teraz odstêpujê g³os panu Wrzeszczowiczowi...
Miller zakl±³ jak poganin.
- Pan Weyhard bêdzie za ca³± tê nieszczêsn± wyprawê odpowiada³! - rzek³.
- Nie wszystkie moje rady spe³niono - odpowiedzia³ zuchwale Wrzeszczowicz - móg³bym te¿ ¶mia³o zrzuciæ z siebie odpowiedzialno¶æ. Byli tacy, którzy je krzy¿owali. Byli tacy, którzy dziwn± zaiste i niewyt³umaczon± ¿ywi±c dla ksiê¿y ¿yczliwo¶æ, odmawiali jego dostojno¶æ od wszelkich surowszych ¶rodków. Radzi³em, ¿eby owych ksiê¿y pos³uj±cych powiesiæ, i jestem przekonany, ¿e gdyby to siê sta³o, postrach otworzy³by nam ju¿ bramy tego kurnika.
Tu Wrzeszczowicz pocz±³ patrzeæ na Sadowskiego, lecz nim ten zdoby³ siê na odpowied¼, wmiesza³ siê ksi±¿ê Heski.
- Nie nazywaj, hrabio, tej twierdzy kurnikiem - rzek³ - bo im bardziej zmniejszasz jej znaczenie, tym bardziej powiêkszasz nasz± hañbê.
- Niemniej radzi³em, by pos³ów powiesiæ. Postrach i zawsze postrach, oto com od rana do wieczora powtarza³, lecz pan Sadowski pogrozi³ dymisj± i ksiê¿a odeszli bezpiecznie.
- Id¼, panie hrabio, dzisiaj do fortecy - odpowiedzia³ Sadowski - wysad¼ prochami najwiêksz± ich armatê, jak to uczyni³ z nasz± ów Kmicic, a rêczê ci, ¿e to wiêkszy rozszerzy postrach ni¿ zbójeckie pos³ów mordowanie!...
Wrzeszczowicz zwróci³ siê wprost do Millera:
- Wasza dostojno¶æ! S±dzê, ¿e¶my siê tu na naradê, nie nie na krotofile zebrali!
- Czy masz waszmo¶æ co, prócz czczych wyrzutów, do powiedzenia?- spyta³ Miller.
- Mam, pomimo weso³o¶ci tych panów, którzy mogliby swój humor do lepszych czasów zachowaæ.
- O Laertiadesie, z fortelów swych znany! - zakrzykn±³ ksi±¿ê Heski.
- Panowie! - Odpowiedzia³ Wrzeszczowicz - wiadomo powszechnie, ¿e nie Minerwa jest waszym opiekuñczym bóstwem, a poniewa¿ Mars wam nie dopisa³ i zrzekli¶cie siê waszych g³osów, pozwólcie mnie mówiæ.
- Góra stêkaæ poczyna. zaraz ujrzymy mysi ogonek! - dorzuci³ Sadowski.
- Proszê o milczenie! - rzek³ surowo Miller.
- Mów, panie hrabio, pamiêtaj tylko, ¿e dot±d rady twoje wyda³y gorzkie owoce.
- Które mimo zimy spo¿ywaæ musimy na kszta³t zaple¶nia³ych sucharów! - wtr±ci³ ksi±¿ê Heski.
- Tym siê t³umaczy, dlaczego wasza ksi±¿êca mo¶æ pijesz tyle wina - odpar³ Wrzeszczowicz - a choæ wino nie zast±pi przyrodzonego dowcipu, pomaga ci za to do weso³ego strawienia nawet hañby. Lecz mniejsza o to! Wiem dobrze, i¿ w fortecy jest partia, która od dawna poddaæ siê pragnie, i tylko nasza niemoc z jednej, a nadludzki upór przeora z drugiej strony utrzymuje j± w karbach. Nowy postrach doda jej nowych si³, dlatego nale¿y nam okazaæ, ¿e nic sobie nie robimy ze straty dzia³a, i szturmowaæ tym usilniej.
- Czy to ju¿ wszystko?
- Choæby to by³o wszystko, s±dzê, ¿e podobna rada zgodniejsz± jest z honorem szwedzkich ¿o³nierzy ni¿ ja³owe z niej drwiny przy kielichach i ni¿ wysypianie siê po pijatyce. Ale to nie wszystko. Nale¿y rozpu¶ciæ miêdzy naszymi ¿o³nierzami, a zw³aszcza miêdzy polskimi wie¶æ, ¿e górnicy, którzy teraz nad za³o¿eniem miny pracuj±, odkryli stary przechód podziemny, ci±gn±cy siê pod sam klasztor i ko¶ció³...
- Masz waszmo¶æ s³uszno¶æ, to dobra rada! - rzek³ Miller.
- Gdy wie¶æ ta miêdzy naszymi i polskimi ¿o³nierzami siê rozszerzy, sami Polacy bêd± namawiaæ mnichów do poddania siê, bo i im chodzi, równie jak mnichom, aby to gniazdo zabobonów ocala³o.
- Jak na katolika, to nie¼le! - mrukn±³ Sadowski.
- Gdyby s³u¿y³ Turkom, nazywa³by Rzym gniazdem zabobonów! - odpowiedzia³ ksi±¿ê Heski.
- Wtedy Polacy wy¶l± niezawodnie od siebie pos³ów do ksiê¿y- mówi³ dalej Weyhard - owa partia w klasztorze, która dawno siê chce poddaæ, pod wp³ywem przera¿enia ponowi swe usilno¶ci, i kto wie, czy nie zmusz± przeora i opornych do otworzenia bram.
- “Zginie miasto Priama przez podstêp boskiego Laertydy...” - pocz±³ deklamowaæ ksi±¿ê Heski.
- Dalibóg, czysta historia trojañska, a jemu siê zdaje, ¿e co¶ nowego wymy¶li³! - odpowiedzia³ Sadowski.
Lecz Millerowi rada podoba³a siê, bo w samej rzeczy nie by³a z³±. Partia, o której Wrzeszczowicz wspomina³, istnia³a w klasztorze. Nawet niektórzy ksiê¿a s³abszego ducha do niej nale¿eli. Prócz tego przestrach móg³ siê rozszerzyæ pomiêdzy za³og±, ogarn±æ nawet tych, którzy dot±d chcieli siê broniæ do ostatniej kropli krwi.
- Popróbujemy, popróbujemy! - mówi³ Miller, który jak ton±cy chwyta³ siê ka¿dej deski i ³atwo od rozpaczy przechodzi³ do nadziei. - Ale czy Kaliñski albo Zbro¿ek zgodz± siê jeszcze pos³owaæ do klasztoru, czy uwierz± w ów podkop i czy zechc± ksiê¿om o nim oznajmiæ?
- W ka¿dym razie Kuklinowski zgodzi siê - odrzek³ Wrzeszczowicz - ale lepiej bêdzie, ¿eby i on wierzy³ naprawdê w istnienie przechodu.
Wtem têtent rozleg³ siê przed kwater±.
- Owó¿ i pan Zbro¿ek przyjecha³ - rzek³ ksi±¿ê Heski spogl±daj±c przez okno.
Po chwili w sieni zabrzêcza³y ostrogi i Zbro¿ek wszed³, a raczej wpad³ do izby. Twarz jego by³a blada, wzburzona, i zanim oficerowie zd±¿yli spytaæ o powody tego pomieszania, pu³kownik zakrzykn±³:
- Kuklinowski nie ¿yje!
- Jak to? Co wa¶æ mówisz? Co siê sta³o? - spyta³ Miller.
- Pozwólcie mi odetchn±æ - rzek³ Zbro¿ek - bo to, com widzia³, imaginacjê przechodzi...
- Mów prêdzej! zamordowanoli go? - zawo³ali wszyscy.
- Kmicic! - odpar³ Zbro¿ek.
Oficerowie zerwali siê wszyscy ze swych miejsc i poczêli patrzyæ na Zbro¿ka jak na szalonego; on za¶, wyrzucaj±c nozdrzami szybkie k³êby pary, tak mówi³:
- Gdybym nie widzia³, oczom bym nie wierzy³, bo to nieludzka moc. Kuklinowski nie¿ywy, trzech ¿o³nierzy zabitych, a Kmicica ani ¶ladu. Wiedzia³em, ¿e to straszny cz³owiek. Reputacja jego w ca³ym kraju znana... ¯eby jednak, bêd±c jeñcem, zwi±zanym, nie tylko siê wyrwaæ, ale pobiæ ¿o³nierzy i Kuklinowskiego storturowaæ... tego cz³owiek nie móg³ dokonaæ, to chyba diabe³!
- Co¶ podobnego nigdy siê nie przygodzi³o... To niepodobne do wiary!- szepn±³ Sadowski.
- Pokaza³ ten Kmicic, co umie! - odrzek³ ksi±¿ê Heski. - A nie wierzyli¶my wczoraj Polakom, gdy nam mówili, co to za ptak; my¶leli¶my, ¿e koloryzuj±, jak oni zwykle.
- Oszaleæ! - krzykn±³ Wrzeszczowicz.
Miller trzyma³ siê rêkami za g³owê i nic nie mówi³. Gdy wreszcie podniós³ oczy, b³yskawice gniewu krzy¿owa³y siê w nich z b³yskawicami podejrzeñ.
- Panie Zbro¿ek - rzek³ - choæby to by³ szatan, nie cz³owiek, bez pomocy, bez jakowej¶ zdrady nie móg³by on tego dokonaæ. Kmicic mia³ tu swoich admiratorów, a Kuklinowski swych wrogów i waszmo¶æ nale¿a³e¶ do ich liczby.
Zbro¿ek by³ to w ca³ym znaczeniu tego s³owa zuchwa³y ¿o³nierz, dlatego us³yszawszy zarzut do siebie wymierzony, przyblad³ jeszcze mocniej, zerwa³ siê z miejsca, zbli¿y³ siê do Millera i zast±piwszy mu drogê spojrza³ wprost w oczy.
- Czy wasza dostojno¶æ mnie pos±dzasz?... - zapyta³.
Nasta³a bardzo ciê¿ka chwila. Wszyscy obecni nie mieli najmniejszej w±tpliwo¶ci, i¿ je¶li Miller da odpowied¼ twierdz±c±, nast±pi niechybnie co¶ strasznego i nies³ychanego w dziejach wojskowych. Wszystkie rêce spoczê³y na rêkoje¶ciach rapierów. Sadowski obna¿y³ nawet swój zupe³nie.
Lecz w tej chwili oficerowie ujrzeli przez okna, i¿ podwórzec zaroi³ siê od polskich je¼d¼ców. Prawdopodobnie przybywali oni tak¿e z wie¶ciami o Kuklinowskim, wszelako w razie zaj¶cia stanêliby niechybnie po stronie Zbro¿ka. Widzia³ ich i Miller, a lubo blado¶æ w¶ciek³o¶ci wyst±pi³a mu na twarz, jednak pohamowa³ siê i udaj±c, ¿e nie spostrzega nic wyzywaj±cego w postêpowaniu Zbro¿ka, odpar³ g³osem, który stara³ siê uczyniæ naturalnym:
- Opowiedz nam wasza mo¶æ szczegó³owo, jak siê to sta³o?
Zbro¿ek sta³ jeszcze czas jaki¶ z rozdêtymi nozdrzami, lecz opamiêta³ siê tak¿e, a przy tym my¶l jego zwróci³a siê w inn± stronê, gdy¿ towarzysze, którzy w³a¶nie nadjechali, weszli do izby.
- Kuklinowski zamordowan! - powtarzali jeden za drugim.
- Kuklinowski zabit!
- Oddzia³ jego rozprasza siê! ¯o³nierze jego szalej±!
- Pozwólcie, panowie, przyj¶æ do s³owa panu Zbro¿kowi, który pierwszy przyniós³ nowinê! - zawo³a³ Miller.
Po chwili uciszy³o siê i pan Zbro¿ek tak mówiæ pocz±³:
- Wiadomo panom, ¿em na ostatniej naradzie wyzwa³ Kuklinowskiego na kawalerski parol. By³em admiratorem Kmicica, prawda, bo i wy, choæ jego nieprzyjaciele, musicie przyznaæ, ¿e nie lada kto móg³ spe³niæ takie dzie³o, jak owo rozsadzenie tej armaty. Odwagê i w nieprzyjacielu ceniæ nale¿y, dlatego poda³em mu rêkê, ale on mi swej umkn±³ i zdrajc± mnie nazwa³. Wiêc pomy¶la³em sobie: niech Kuklinowski czyni z nim, co chce... Chodzi³o mi jeno o to, ¿eby je¶li Kuklinowski post±pi sobie z nim przeciwnie rycerskiemu honorowi, nies³awa tego uczynku na wszystkich Polaków, a miêdzy innymi i na mnie, nie spad³a. Dlatego to chcia³em siê koniecznie z Kuklinowskim biæ, i dzi¶ rano wzi±wszy dwóch towarzyszów pojecha³em do jego obozu. Przyje¿d¿amy do kwatery... Powiadaj±: “Nie masz go!” Posy³am tu, nie masz go!... W kwaterze mówi±, ¿e i na noc wcale nie wraca³, ale nie byli niespokojni, bo my¶leli, ¿e u waszej dostojno¶ci zosta³. A¿ jeden ¿o³nierz powiada, ¿e w nocy pojecha³ z Kmicicem w pole do stodó³ki, w której mia³ go przypiekaæ. Jadê do stodó³ki, wierzeje otwarte. Wchodzê, widzê: wisi nagie cia³o na belce... Pomy¶la³em, ¿e Kmicic, a¿ gdy oczy do mroku przywyk³y, patrzê, ¿e trup jaki¶ chudy i ko¶cisty, a tamten wygl±da³ jak Herkules... Dziwno mi by³o, ¿eby siê móg³ tak skurczyæ przezjedn± noc... Zbli¿am siê tu¿ - Kuklinowski!
- Na belce? - spyta³ Miller.
- Tak jest! Prze¿egna³em siê... My¶lê: czary, omam czy co?... Dopiero jakem zobaczy³ trupy trzech ¿o³nierzy, prawda stanê³a przede mn± jako ¿ywa. Ten straszny cz³ek pobi³ tamtych, tego powiesi³ i przypiek³ po katowsku, a sam uszed³!
- Do ¶l±skiej granicy niedaleko! - rzek³ Sadowski.
Nasta³a chwila milczenia.
Wszelkie podejrzenie co do udzia³u Zbro¿ka zgas³o w duszy Millera. Lecz sam wypadek zmiesza³ go, przerazi³ i nape³ni³ jakim¶ nieokre¶lonym niepokojem. Widzia³ naoko³o piêtrz±ce siê niebezpieczeñstwa, a raczej gro¼ne ich cienie, przeciw którym ani wiedzia³, jak walczyæ; czu³, ¿e otoczy³ go jaki¶ ³añcuch niepomy¶lno¶ci. Pierwsze ogniwa le¿a³y przed jego oczyma, lecz dalsze otacza³ jeszcze mrok przysz³o¶ci. Opanowa³o go takie uczucie, jakby mieszka³ w popêkanym domu, który lada chwila móg³ mu siê zwaliæ na g³owê. Niepewno¶æ przygniot³a go niezno¶nym ciê¿arem, i pyta³ sam siebie, do czego ma r±k przy³o¿yæ?
Wtem Wrzeszczowicz uderzy³ siê w czo³o.
- Na Boga! - rzek³. - Od wczoraj, jakem tego Kmicica ujrza³, wydawa³o mi siê, ¿e ja go kiedy¶ zna³em. Teraz znów widzê przed sob± tê twarz, przypominam sobie d¼wiêk mowy. Musia³em go chyba spotkaæ na krótko i po ciemku, wieczorem, ale mi po g³owie chodzi... chodzi...
Tu pocz±³ trzeæ rêk± czo³o. - Co nam z tego? - rzek³ Miller - nie skleisz, panie hrabio, armaty, choæby¶ sobie przypomnia³; nie wskrzesisz Kuklinowskiego!
Tu zwróci³ siê do oficerów:
- Komu wola, panowie, za mn± na miejsce wypadku!
Wszyscy chcieli jechaæ, bo wszystkich podnieca³a ciekawo¶æ.
Podano wiêc konie i ruszyli rysi±, a jenera³ na czele. Zbli¿ywszy siê do stodó³ki ujrzeli kilkudziesiêciu je¼d¼ców polskich, rozrzuconych naoko³o owego zabudowania na drodze i po polu.
- Co to za ludzie? - spyta³ Zbro¿ka Miller.
- To musz± byæ Kuklinowskiego. Mówiê waszej dostojno¶ci, ¿e ta ho³ota po prostu poszala³a...
To rzek³szy Zbro¿ek pocz±³ kiwaæ na jednego z je¼d¼ców.
- Bywaj, bywaj! ¯ywo!
¯o³nierz podjecha³.
- Wy spod Kuklinowskiego?
- Tak jest.
- A gdzie reszta pu³ku?
- Rozbie¿eli siê. Mówi±, ¿e nie chc± d³u¿ej s³u¼yæ przeciw Jasnej Górze.
- Co on mówi³? - spyta³ Miller.
Zbro¿ek wyt³umaczy³.
- Spytaj go wa¶æ, dok±d poszli? - rzek³ jenera³.
Zbro¿ek powtórzy³ pytanie.
- Nie wiadomo - odrzek³ ¿o³nierz. - Niektórzy poszli na ¦l±sk. Inni mówili, ¿e samemu Kmicicowi id± s³u¿yæ, bo takiego drugiego pu³kownika nie masz ani miêdzy Polaki, ani miêdzy Szwedami.
Miller, gdy Zbro¿ek znów mu wyt³umaczy³ s³owa ¿o³nierza, zamy¶li³ siê. Rzeczywi¶cie, tacy ludzie, jakich mia³ Kuklinowski, gotowi byli bez wahania przej¶æ pod komendê Kmicica. Ale wówczas mogli siê staæ gro¼ni, je¶li nie dla armii Millera, to przynajmniej dla jego dowozów i komunikacyj.
Fala niebezpieczeñstw piêtrzy³a siê coraz wy¿ej naoko³o zaklêtej fortecy. Zbro¿kowi to¿ samo musia³o przyj¶æ do g³owy, bo jakby odpowiadaj±c na owe my¶li Millera rzek³:
- To pewna, ¿e wszystko burzy siê w naszej Rzeczypospolitej. Niech jeno taki Kmicic krzyknie, a setki i tysi±ce go otocz±, zw³aszcza po tym, co uczyni³.
- I co wskóra? - pyta³ Miller.
- Wasza dostojno¶æ niech zechce pamiêtaæ, ¿e ten cz³owiek do desperacji przywiód³ Chowañskiego, a Chowañski mia³, licz±c z Kozakami, sze¶æ razy tyle ludzi, co my... Ani jeden transport nie przyjdzie nam bez jego pozwolenia, a folwarki poniszczone i zaczyna nam byæ g³odno. Prócz tego Kmicic mo¿e siê po³±czyæ z ¯egockim i Kulesz± - wówczas kilka tysiêcy szabel bêdzie mia³ na zawo³anie. To ciê¿ki cz³owiek i mo¿e staæ siê molestissimus.
- A waszmo¶æ pewien jeste¶ swoich ¿o³nierzy?
- Wiêcej ni¿ siebie samego - odpowiedzia³ z szorstk± otwarto¶ci± Zbro¿ek.
- Jak to wiêcej?
- Bo, mówi±c prawdê, do¶æ mamy wszyscy tego oblê¿enia!
- Ufam, ¿e ono wkrótce siê skoñczy.
- Tylko pytanie: jak? Zreszt±, wzi±¶æ tê twierdzê jest teraz tak± sam± klêsk±, jak od niej odst±piæ.
Tymczasem dojechali do stodó³ki. Miller zsiad³ z konia, za nim wszyscy oficerowie, i weszli do wnêtrza. Kuklinowskiego zdjêli ju¿ ¿o³nierze z belki i okrywszy kilimkiem po³o¿yli na wznak na resztkach s³omy. Trzy cia³a ¿o³nierskie le¿a³y wpodle, u³o¿one równo obok siebie.
- Tych pomordowano no¿ami - szepn±³ Zbro¿ek.
- A Kuklinowski?
- Na Kuklinowskim ran nie masz, jeno bok ma spieczony i osmalone w±sy. Musia³ zmarzn±æ albo zatchn±³ siê, bo w³asn± czapkê dotychczas w zêbach trzyma.
- Odkryæ go!
¯o³nierz podniós³ róg kilimka i okaza³a siê twarz straszna, nabrzmia³a, z wytrzeszczonymi oczyma. Na resztkach osmalonych w±sów sople, powsta³e ze zlodowacia³ego oddechu, pomiesza³y siê z kopciem i utworzy³y jakby k³y stercz±ce z ust. Twarz to by³a tak ohydna, ¿e Miller, lubo przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju okropno¶ci, wzdrygn±³ siê i rzek³:
- Zakryj co prêdzej! Straszne! Straszne!
Posêpna cisza zapanowa³a w stodó³ce.
- Po co¶my tu przyjechali? - pyta³ spluwaj±c ksi±¿ê Heski - przez ca³y dzieñ nie tknê jedzenia.
Nagle Millera opanowa³o nadzwyczajne jakie¶ rozdra¿nienie granicz±ce prawie z ob³êdem. Twarz mu zsinia³a, ¼renice rozszerzy³y siê, zêby poczê³y zgrzytaæ. Ow³adnê³o go dzikie pragnienie krwi, zemsty nad kimkolwiek, wiêc zwróciwszy siê do Zbro¿ka, zakrzykn±³:
- Gdzie ów ¿o³nierz, który widzia³, ¿e Kuklinowski by³ w stodó³ce? Dawajcie go! to musi byæ wspólnik!
- Nie wiem, czyli ten ¿o³nierz tu jeszcze jest - odrzek³ Zbro¿ek. - Wszyscy ludzie Kuklinowskiego rozbiegli siê jak wyjarzmione byki!
- To go ³ap! - zarycza³ w furii Miller.
- To go wasza dostojno¶æ sam ³ap! - krzykn±³ z równ± furi± Zbro¿ek.
I znów straszliwy wybuch zawisn±³, jakby na nici pajêczej, nad g³owami Szwedów i Polaków. Ci ostatni poczêli siê cisn±æ do Zbro¿ka, ruszaæ gro¼nie w±siskami i trzaskaæ w szable.
Wtem gwar, echa strza³ów i têtent kilku koni rozleg³ siê na zewn±trz i do stodó³ki wpad³ oficer szwedzkich rajtarów.
- Jenerale! - krzykn±³ - wycieczka z klasztoru. Górnicy kopi±cy minê wybici do nogi! Oddzia³ piechoty rozproszony.
- Oszalejê! - wrzasn±³ Miller chwytaj±c siê za w³osy peruki - na koñ!
Po chwili mknêli wszyscy jak wicher ku klasztorowi, a¿ grudy ¶niegu sypa³y siê jak grad spod kopyt koni. Sto jazdy Sadowskiego, pod komend± jego brata, przy³±czy³o siê do osoby Millera i bieg³o w pomoc. Po drodze widzieli oddzia³y piechoty, przera¿one, uciekaj±ce w nie³adzie i pop³ochu, tak bardzo upad³y ju¿ serca niezrównanych sk±din±d ¿o³nierzy szwedzkich. Opuszczano nawet szañce, którym ¿adne nie grozi³o niebezpieczeñstwo. Kilkunastu stratowali pêdz±cy oficerowie i rajtarzy. Dopadli wreszcie o stajê od fortecy, lecz po to tylko, by na wzniesieniu, widnym jak na d³oni, ujrzeæ wracaj±cych szczê¶liwie do klasztoru napastników. ¦piewy, okrzyki radosne i ¶miechy dochodzi³y od nich do uszu Millera.
Pojedynczy przystawali nawet i grozili w stronê sztabu krwawymi szablami. Polacy, znajduj±cy siê przy boku szwedzkiego jenera³a, poznali samego Zamoyskiego, który osobi¶cie przywodzi³ tej wycieczce, a który teraz, dojrzawszy sztab, przystan±³ i k³ania³ mu siê z powag± czapk±. Nie dziwota! Czu³ siê ju¿ bezpieczny pod zas³on± dzia³ fortecznych.
Jako¿ na wa³ach zadymi³o i ¿elazne ptastwo kul przelecia³o ze straszliwym ¶wistem miêdzy oficerami. Kilku rajtarów zachwia³o siê na kulbakach i jêk odpowiedzia³ ¶wistowi.
- Pod ogniem jeste¶my, cofaæ siê! - zakomenderowa³ Sadowski.
Zbro¿ek chwyci³ za cugle Millerowego konia.
- Jenerale, cofamy siê! Tu ¶mieræ!
Miller by³ jakby odrêtwia³y, nie odrzek³ ni s³owa, pozwoli³ wywie¶æ siê z promienia pocisków. Wróciwszy do swej kwatery zamkn±³ siê w niej i ca³y dzieñ nie chcia³ nikogo widzieæ.
Rozmy¶la³ zapewne o swej s³awie Poliocertesa.
Tymczasem Wrzeszczowicz wzi±³ w rêce ca³± w³adzê i z niezmiern± energi± pocz±³ czyniæ przygotowania do szturmu. Sypano nowe szañce, ¿o³nierze ³amali w dalszym ci±gu po górnikach ska³ê dla za³o¿enia miny. Ruch gor±czkowy trwa³ w ca³ym obozie szwedzkim; zdawa³o siê, ¿e nowy duch wst±pi³ w oblegaj±cych lub ¿e im ¶wie¿e posi³ki przyby³y.
W kilka dni pó¼niej wie¶æ gruchnê³a po obozie szwedzkim i sprzymierzonym polskim, ¿e kopacze znale¼li przechód podziemny, id±cy pod sam ko¶ció³ i klasztor, i ¿e tylko od dobrej woli jenera³a zale¿y wysadziæ ca³± twierdzê w powietrze.
Rado¶æ niezmierna ogarnê³a znu¿onych mrozami, g³odem i bezowocn± prac± ¿o³nierzy.
Okrzyki: “Mamy Czêstochowê!... Wysadzimy ten kurnik!” - przebiega³y z ust do ust. Rozpoczê³y siê uczty i pijatyka.
Wrzeszczowicz by³ wszêdzie, zachêca³ ¿o³nierzy, utrzymywa³ w wierze, potwierdza³ sto razy dziennie wie¶æ o znalezieniu przechodu, podnieca³ uczty i hulanki.
Echa tej rado¶ci dosz³y na koniec i do twierdzy. Wiadomo¶æ o minach ju¿ za³o¿onych i gotowych do wybuchu rozbieg³a siê z szybko¶ci± b³yskawicy z jednego koñca wa³ów na drugi. Najodwa¿niejsi nawet zlêkli siê. Niewiasty z p³aczem poczê³y oblegaæ mieszkanie przeora, wyci±gaæ ku niemu dzieci, gdy ukazywa³ siê na chwilê, i wo³aæ:
- Nie gub niewinnych!.... Krew ich spadnie na ciebie!...
Im kto wiêkszym by³ tchórzem, z tym wiêksz± odwag± naciera³ teraz na ksiêdza Kordeckiego, by nie nara¿a³ na zgubê ¶wiêtego miejsca, stolicy Naj¶wiêtszej Panny.
Nasta³y tak ciê¿kie chwile i tak bolesne dla nieugiêtej duszy owego bohatera w habicie, jakich nigdy dot±d nie bywa³o. Szczê¶ciem, ¿e i Szwedzi zaniechali szturmów, aby tym dowodniej okazaæ oblê¿onym, ¿e ju¿ nie potrzebuj± ni kul, ni armat, ¿e do¶æ im jedn± nitkê prochow± zapaliæ. Lecz dla tych samych powodów przera¿enie ros³o w klasztorze. W czasie g³uchych nocy niektórym najtchórzliwszym wydawa³o siê, ¿e s³ysz± ju¿ pod ziemi± jakie¶ szmery, jakie¶ ruchy, ¿e Szwedzi s± ju¿ pod samym klasztorem. Upad³a wreszcie na duchu i znaczna czê¶æ zakonników. Ci, z ojcem Stradomskim na czele, udali siê do przeora, by niezw³ocznie rokowania o poddanie siê rozpocz±³. Z nimi razem posz³a wiêkszo¶æ ¿o³nierzy i kilku szlachty.
Wówczas ksi±dz Kordecki wyszed³ na podwórze, a gdy t³um otoczy³ go ¶ci¶niêtym ko³em, tak mówiæ pocz±³:
- Zali nie przysiêgli¶my sobie, ¿e do ostatniej kropli krwi broniæ ¶wiêtego przybytku bêdziemy? Zaprawdê, powiadam wam, je¶li prochy nas wyrzuc±, to tylko liche cia³a nasze, tylko doczesne zw³oki opadn± z powrotem na ziemiê, a dusze ju¿ nie wróc±...
…Niebo otworzy siê nad nimi i tam wejd± w wesele, w szczê¶liwo¶æ, jako morze bez granic. Tam Jezus Chrystus je przyjmie i ta Matka Naj¶wiêtsza, i wyjdzie przeciw nich, a one jako pszczo³y z³ote siêd± na Jej p³aszczu i w ¶wiat³o¶ci siê zanurz±, i w oblicze Boga patrzeæ bêd±...
Tu blask tej ¶wiat³o¶ci za¶wita³ na twarzy jego, oczy natchnione wzniós³ w górê i mówi³ dalej z powag± i spokojem zaziemskim:
- Panie, który ¶wiatami rz±dzisz, Ty patrzysz w serce moje i wiesz, ¿e nie k³amiê temu ludowi mówi±c, i¿ gdybym w³asnej szczê¶liwo¶ci tylko pragn±³, tedybym rêce wyci±gn±³ ku Tobie i wo³a³bym z g³êbi duszy mojej: “Panie! spraw, aby te prochy by³y, aby wybuch³y, bo w takiej ¶mierci jest odkupienie win i grzechów, bo jest odpoczynek wieczny, a s³uga Twój znu¿on i spracowan ju¿ bardzo...” I któ¿ by nie chcia³ takiej nagrody za ¶mieræ bez mêki, jako mgnienie oka krótk±, jako b³yskawica na niebie przemijaj±c±, po której wieczno¶æ niezmienna, szczê¶cie nieprzebrane, rado¶æ bez koñca!...
Lecz Ty mi kaza³e¶ strzec przybytku Twego, wiêc mi odej¶æ nie wolno; Ty¶ mnie na stra¿y postawi³, wiêc wla³e¶ we mnie moc Twoj±, i wiem to. Panie, i widzê, i czujê, ¿e choæby z³o¶æ nieprzyjacielska a¿ pod ów ko¶ció³ dotar³a, choæby wszystkie prochy i niszcz±ce saletry pod nim z³o¿ono, do¶æ by mi by³o je prze¿egnaæ, a¿eby nie wybuch³y...
Tu zwróci³ siê do zgromadzonych i tak mówi³ dalej:
- Bóg mi da³ tê moc, lecz wy zdejmijcie strach z serc waszych! Duch mój przenika ziemiê i powiada wam: K³ami± nieprzyjaciele wasi i nie ma prochowych smoków pod ko¶cio³em!... Wy, ludzie trwo¿liwych serc, wy, w których przestrach wiarê pot³umi³, nie zas³u¿yli¶cie na to, aby dzi¶ jeszcze wej¶æ do królestwa ³aski i odpocznienia - wiêc nie masz prochów pod stopami waszymi! Bóg chce ocaliæ ten przybytek, aby jako arka Noego unosi³ siê nad potopem klêsk i niedoli, wiêc w imiê Boga po raz trzeci powiadam wam: nie masz prochów pod ko¶cio³em ! A gdy w Jego imieniu mówiê, kto bêdzie ¶mia³ mi przeczyæ, kto w±tpiæ siê jeszcze odwa¿y?...
To rzek³szy umilk³ i patrzy³ na t³um zakonników, szlachty i ¿o³nierzy. Lecz taka by³a niezachwiana wiara, pewno¶æ i si³a w jego g³osie, ¿e oni milczeli tak¿e i nikt nie wyst±pi³. Przeciwnie, otucha poczê³a wstêpowaæ w serca, a¿ na koniec jeden z ¿o³nierzy, ch³op prosty, rzek³:
- B±d¼ pochwalone imiê Pañskie!... Od trzech dni mówi±, i¿ mog± fortecê wysadziæ, czemu¿ nie wysadzaj±?
- Chwa³a Naj¶wiêtszej Pannie! Czemu nie wysadzaj±? - powtórzy³o kilkana¶cie g³osów.
Wtem uczyni³ siê dziwny znak. Oto nagle naokó³ rozleg³ siê szum skrzyde³ i ca³e stada zimowych ptaszyn pojawi³y siê na podwórzu fortecznym, i coraz nowe nadlatywa³y z okolicznych og³odzonych folwarków: wiêc szare ¶mieciuszki, trznadle o z³otej piersi, ubogie wróble, zielone sikorki, krasne gile poobsiada³y za³amania dachów, wêg³y, odrzwia, gzymsy ko¶cielne; inne krêci³y siê ró¿nobarwnym wieñcem nad g³ow± ksiêdza, furkaj±c skrzyde³kami, ¶wiegoc±c ¿a³o¶nie, jakoby o ja³mu¿nê prosi³y, i nic nie obawiaj±c siê ludzi. Zdumieli siê na ten widok obecni, a ksi±dz Kordecki modli³ siê przez chwilê, wreszcie rzek³:
- Oto ptaszkowie le¶ni pod opiekê Matki Bo¿ej siê udaj±, a wy zw±tpili¶cie o Jej mocy?
Otucha i nadzieja wróci³y ju¿ do serc, zakonnicy bij±c siê w piersi udali siê do ko¶cio³a, a ¿o³nierze na mury.
Niewiasty wysz³y sypaæ ziarno ptaszêtom, które poczê³y dziobaæ je chciwie.
Wszyscy t³umaczyli pojawienie siê owych drobnych le¶nych mieszkañców sobie na pomy¶lno¶æ, nieprzyjacielowi na szkodê.
- Srogie ¶niegi musz± le¿eæ, gdy owe ptaszyny ju¿ i na wystrza³y, i na huk armatni nie uwa¿aj±, jeno do zabudowañ siê cisn± - mówili ¿o³nierze.
- A czemu to od Szwedów do nas uciekaj±?
- Bo i najlichsze stworzenie ma ten dowcip, ¿e nieprzyjaciela od swojego odró¿ni.
- Nie mo¿e to byæ- odrzek³ inny ¿o³nierz - przecie i w szwedzkim obozie s± Polacy; ale to znaczy, ¿e tam ju¿ g³odno byæ musi i obroków dla koni wcale brakuje.
- Znaczy to jeszcze lepiej - mówi³ trzeci - bo pokazuje siê, ¿e co prawi± o tych prochach, to wierutne ³garstwo.
- Jak¿e to? - spytali wszyscy naraz.
- Starzy ludzie powiadaj± - odrzek³ ¿o³nierz - ¿e niech jeno jaki dom ma siê zawaliæ, zaraz jaskó³ki i wróblowie, gniazda wiosn± pod dachem maj±cy, wyprowadzaj± siê precz na dwa i trzy dni przedtem; taki ka¿da bestia ma rozum, ¿e naprzód wie o niebezpieczeñstwie. Owó¿, gdyby pod klasztorem by³y prochy, to by te ptaki tu nie przylecia³y.
- Prawdali to?
- Jako amen w pacierzu!
- Chwa³a Naj¶wiêtszej Pannie! ¬le tedy ze Szwedami!
W tej chwili g³os tr±bki da³ siê s³yszeæ przy po³udniowo-zachodniej bramie; wszyscy pobiegli patrzeæ, kto przybywa.
By³ to trêbacz szwedzki, który przywióz³ list z obozu.
Zakonnicy zgromadzili siê zaraz w definitorium. List by³ od Wrzeszczowicza i oznajmia³, i¿ je¶li twierdza nie podda siê do jutra, zostanie w powietrze wysadzona.
Lecz ci nawet, którzy poprzednio upadli pod brzemieniem boja¼ni, nie uwierzyli teraz temu wezwaniu.
- Pró¿ne to strachy! - wo³ali razem ksiê¿a i szlachta.
- Napiszmy im tedy, ¿eby nas nie ¿a³owali. Niech wysadzaj±!
I istotnie odpisano w ten sposób.
Tymczasem ¿o³nierze, którzy zgromadzili siê przy trêbaczu, odpowiadali równie¿ ¶miechem na jego ostrze¿enia.
- Dobrze! - mówili mu. - Czemu macie nas szczêdziæ? Prêdzej pójdziem do nieba!
Ten za¶, który wrêcza³ pos³añcowi list z odpowiedzi±, rzek³ mu:
- Nie traæcie pró¿no s³ów i czasu!... Samych was nêdza gryzie, a nam, chwa³a Bogu, na niczym nie zbywa. Ptaki nawet od was uciekaj±.
W ten sposób spe³z³ na niczym ostatni fortel Wrzeszczowicza.
A gdy up³yn±³ jeszcze dzieñ, okaza³o siê zupe³nie dowodnie, jak czczymi by³y obawy oblê¿onych, i spokój powróci³ w klasztorze.
Nazajutrz zacny mieszczanin czêstochowski, Jacek Brzuchañski, podrzuci³ znowu list ostrzegaj±cy o szturmie, lecz zarazem o wyruszeniu Jana Kazimierza ze ¦l±ska i o powstaniu ca³ej Rzeczypospolitej przeciw Szwedom. Zreszt± mia³ to byæ, wed³ug wie¶ci kr±¿±cych za murami, szturm ostatni.
Brzuchañski podrzuci³ list wraz z workiem ryb dla ksiê¿y na Wiliê, a zbli¿y³ siê do murów przebrany za szwedzkiego ¿o³nierza.
Na nieszczê¶cie, poznano go i schwytano. Miller kaza³ go rozci±gn±æ na torturach; lecz starzec mia³ w czasie m±k widzenia niebieskie i u¶miecha³ siê s³odko jak dzieciê, a zamiast bólu malowa³a siê na jego twarzy niewys³owiona rado¶æ. Jenera³ sam by³ obecny przy katuszy, jednak¿e zeznañ ¿adnych z mêczennika nie wydoby³; wydoby³ tylko rozpaczliwe przekonanie, ¿e tych ludzi nic nie zachwieje, nic ich nie z³amie, i zniechêci³ siê do reszty.
Tymczasem nadesz³a stara ¿ebraczka Kostucha z listem od ksiêdza Kordeckiego, prosz±cym pokornie, aby zawieszono szturm na czas nabo¿eñstwa w dniu Bo¿ego Narodzenia. Stra¿e i oficerowie przyjêli ¿ebraczkê ze ¶miechami i z ur±ganiem z takiego pos³a, lecz ona wrêcz im odrzek³a:
- Nikt inny nie chcia³ pój¶æ, bo wy pos³ów jako zbóje traktujecie, a ja siê za kawa³ek chleba podjê³a... Nied³ugo mi ju¿ na ¶wiecie, wiêc siê was nie bojê, a je¶li nie wierzycie, to macie mnie w rêku.
Lecz nie uczyniono jej nic z³ego. Co wiêcej, Miller, pragn±c raz jeszcze drogi zgody próbowaæ, przysta³ na ¿±danie przeora; przyj±³ nawet okup za nie domêczonego Jacka Brzuchañskiego; odes³a³ za jedn± drog± i ow± czê¶æ srebra znalezionego przez pacho³ków szwedzkich. To ostatnie uczyni³ na z³o¶æ Wrzeszczowiczowi, który po chybionym fortelu z minami w now± popad³ nie³askê.
Przyszed³ wreszcie wieczór wigilijny. O pierwszej gwia¼dzie zamigota³y ¶wiat³a i ¶wiate³ka w ca³ej fortecy. Noc by³a spokojna, mro¼na, lecz pogodna. Szwedzcy ¿o³nierze, kostniej±c z zimna na szañcach, pogl±dali z do³u na czarne mury niedostêpnej fortecy i na my¶l przychodzi³y im ciep³e, mchami utkane chaty skadynawskie, ¿ony, dzieci, choinowe drzewka p³on±ce od ¶wieczek, i niejedna ¿elazna pier¶ wezbra³a westchnieniem, ¿alem, têsknot±, rozpacz±. A w twierdzy, przy sto³ach okrytych sianem, oblê¿eni ³amali siê op³atkami. Cicha rado¶æ p³onê³a na wszystkich twarzach, bo ka¿dy mia³ przeczucie, pewno¶æ prawie, ¿e czasy niedoli min± ju¿ rych³o.
- Jutro szturm jeszcze, ale to ju¿ ostatni - powtarzali sobie ksiê¿a i ¿o³nierze. - Komu Bóg ¶mieræ zapisze, niech dziêkuje, ¿e przedtem nabo¿eñstwa za¿yæ mu pozwoli i tym pewniej bramy niebieskie mu otworzy, bo kto w dzieñ Bo¿ego Narodzenia za wiarê zginie, ten do chwa³y przyjêty byæ musi.
¯yczyli sobie tedy wzajem pomy¶lno¶ci, d³ugich lat lub niebieskiej korony i taka ulga spad³a na wszystkie serca, jakby ju¿ bieda minê³a.
A by³o przy przeorze jedno krzes³o pró¿ne, przed nim sta³ talerz, na którym biela³a paczka op³atków, niebiesk± wst±¿eczk± obwi±zana.
Gdy wszyscy zasiedli, owego za¶ miejsca nikt nie zaj±³, pan miecznik rzek³:
- Widzê, ojcze wielebny, ¿e starym zwyczajem i dla zagórskich panów miejsce gotowe?
- Nie dla zagórskich to panów - odrzek³ ksi±dz Augustyn - ale dla wspomnienia owego m³odzieniaszka, którego¶my jak syna wszyscy kochali, a którego dusza patrzy teraz z uciech± na nas, ¿e¶my pamiêæ wdziêczn± o nim zachowali.
- Dla Boga - rzek³ miecznik sieradzki - lepiej teraz jemu ni¿ nam! S³uszn± winni¶my mu wdziêczno¶æ!
Ksi±dz Kordecki mia³ ³zy w oczach, a pan Czarniecki ozwa³ siê:
- O mniejszych w kronikach pisz±. Je¶li mi Bóg ¿ycia pozwoli, a ktokolwiek spyta mnie pó¼niej, który by³ miêdzy wami ¿o³nierz staro¿ytnym bohaterom równy, powiem: Babinicz.
- On siê nie nazywa³ Babinicz - odrzek³ ksi±dz Kordecki.
- Jak to, nie nazywa³ siê Babinicz?
- Od dawna wiedzia³em jego prawdziwe nazwisko, ale pod tajemnic± spowiedzi... I dopiero, wychodz±c przeciw owej kolubrynie, rzek³ mi: “Je¶li zginê, niechaj¿e wiedz±, ktom jest, a¿eby uczciwa s³awa przy moim nazwisku zosta³a i dawne grzechy star³a.” Poszed³, zgin±³, wiêc teraz mogê waæpanom powiedzieæ: to by³ Kmicic!
- Ów litewski przes³awny Kmicic? - zakrzykn±³ porwawszy siê za czuprynê pan Czarniecki.
- Tak jest! Tak ³aska bo¿a zmienia serca!
- Dla Boga! Teraz rozumiem, ¿e on siê podj±³ tej wyprawy! Teraz rozumiem, sk±d siê taka fantazja w nim bra³a, sk±d ta odwaga, któr± wszystkich przewy¿sza³! Kmicic, Kmicic! ów straszny Kmicic, którego Litwa s³awi!
- Inaczej go odt±d s³awiæ bêdzie nie tylko Litwa, ale ca³a Rzeczpospolita.
- On to nas pierwszy ostrzeg³ przed Wrzeszczowiczem!
- Z jego to przyczyny bramy¶my do¶æ wcze¶nie zamknêli i przygotowania uczynili!
- On pierwszego Szweda z ³uku ustrzeli³.
- A ilu ich z armat napsu³! A de Fossisa kto po³o¿y³?
- A owa kolubryna! Je¶li nam nie strach jutrzejszego szturmu, któ¿ to sprawi³?
- Niech¿e ka¿dy z czci± wspomina i wys³awia, gdzie mo¿e, imiê jego, a¿eby sprawiedliwo¶æ siê sta³a - rzek³ ksi±dz Kordecki - a teraz: “Wieczny odpoczynek racz mu daæ, Panie!”
- “A ¶wiat³o¶æ wiekuista niechaj mu ¶wieci!” - odpowiedzia³ jeden chór g³osów.
Lecz pan Czarniecki d³ugo nie móg³ siê uspokoiæ i my¶l jego ustawicznie zwraca³a siê do Kmicica:
- To mówiê waszmo¶ciom - rzek³ - by³o w nim co¶ takiego, ¿e choæ jak prosty ¿o³nierz s³u¿y³, zaraz komenda sama mu do r±k w³azi³a. A¿ mi dziwno by³o, ¿e ludzie mimo woli s³uchali takiego m³odzika... W rzeczy, na onej baszcie on komenderowa³ i ja sam go s³ucha³em. Gdybym to choæ by³ wiedzia³, ¿e to Kmicic!
- Wszelako dziwno mi to - rzek³ pan miecznik sieradzki - ¿e Szwedzi nie pochwalili siê jego ¶mierci±.
Ksi±dz Kordecki westchn±³:
- Musia³y go prochy na miejscu rozerwaæ!
- Da³bym sobie rêkê uci±æ, ¿eby ¿y³! - krzykn±³ pan Czarniecki. - Ale ¿eby taki Kmicic pozwoli³ siê prochom wysadziæ!...
- Da³ swoje ¿ycie za nasze! - odrzek³ ksi±dz Kordecki.
- To pewno - odpowiedzia³ miecznik - ¿e gdyby ta kolubryna le¿a³a na szañcu, nie my¶la³bym tak weso³o o jutrze.
- Jutro Bóg nam da nowe zwyciêstwo! - rzek³ ksi±dz Kordecki- albowiem arka Noego nie mo¿e zgin±æ w potopie!
Tak oni ze sob± rozmawiali przy Wilii, a potem porozchodzili siê, zakonnicy do ko¶cio³a, ¿o³nierze na cichy postój i stra¿owanie przy bramach i murach. Lecz wielka czujno¶æ by³a zbyteczna; i w szwedzkim obozie panowa³a niezam±cona spokojno¶æ. Sami oni oddali siê spoczynkowi i rozmy¶laniom, bo i dla nich zbli¿a³o siê najuroczystsze ze ¶wi±t.
Noc by³a tak¿e uroczysta. Roje gwiazd ¶wieci³y na niebie, mieni±c siê ró¿owo i b³êkitno. Blask ksiê¿yca barwi³ na zielono ca³uny ¶nie¿ne, rozci±gniête miêdzy fortec± a nieprzyjacielskim obozem. Wiatr nie wia³ i taka by³a cisza, jakiej od pocz±tku oblê¿enia pod tym klasztorem nie bywa³o.
O pó³nocy ¿o³nierze szwedzcy us³yszeli p³yn±ce ³agodnie z wynios³o¶ci tony organów, potem g³osy ludzkie do³±czy³y siê do nich, potem d¼wiêki dzwonów i dzwonków. Wesele, otucha i wielki spokój by³y w tych d¼wiêkach, i tym wiêksze zw±tpienie, tym wiêksze uczucie niemocy ¶cisnê³o serca szwedzkie.
¯o³nierze polscy spod komendy Zbro¿ka i Kaliñskiego nie pytaj±c o pozwolenie podeszli pod same mury. Nie puszczono ich do ¶rodka, w obawie jakowej zasadzki, któr± noc mog³a u³atwiæ, lecz pozwolono staæ blisko przy murach. Oni te¿ zebrali siê ca³± gromad±. Jedni poklêkali na ¶niegu, inni kiwali ¿a³o¶nie g³owami, wzdychaj±c nad w³asn± dol±, albo bili siê w piersi ¶lubuj±c sobie poprawê, a wszyscy s³uchali z rozkosz± i ze ³zami w oczach muzyki i pie¶ni, wedle staro¿ytnego zwyczaju ¶piewanych.
Tymczasem stra¿nicy na murach, którzy nie mogli byæ w ko¶ciele, chc±c sobie ow± stratê wynagrodziæ, poczêli tak¿e ¶piewaæ i wkrótce rozleg³a siê po ca³ym okrêgu murów kolêda:
 
W ¿³obie le¿y,
Któ¿ pobie¿y
Kolêdowaæ ma³emu...
 
Nazajutrz po po³udniu huk dzia³ zg³uszy³ na nowo wszystkie inne odg³osy. Szañce, ile ich by³o, zadymi³y naraz, ziemia dr¿a³a w posadach; lecia³y po staremu na dach ko¶cielny ciê¿kie faskule i bomby, i granaty, i pochodnie w rury oprawne, lej±ce deszcz roztopionego o³owiu, i pochodnie bez oprawy, i sznury, i szmaty. Nigdy huk nie by³ tak nieustaj±cy, nigdy dot±d taka fala ognia i ¿elaza nie zwali³a siê na klasztor, lecz miêdzy dzia³ami szwedzkimi nie by³o owej kolubryny, która sama jedna mog³a pokruszyæ mur i wy³omy potrzebne do ataku uczyniæ.
Zreszt± oblê¿eni tak ju¿ przywykli do ognia, tak ka¿dy wiedzia³, co mu czyniæ nale¿y, ¿e bez komendy obrona sz³a zwyk³ym trybem. Na ogieñ odpowiadano ogniem, na pocisk pociskiem, jeno wymierzonym trafniej, bo spokojniej. Pod wieczór wyjecha³ Miller, aby przy ostatnich b³yskach zachodz±cego s³oñca skutki dobrze obejrzeæ, i wzrok jego pad³ na wie¿ê rysuj±c± siê spokojnie na tle b³êkitu.
- Ten klasztor wieki wieków staæ bêdzie! - zakrzykn±³ w uniesieniu.
- Amen ! - odpowiedzia³ spokojnie Zbro¿ek.
Wieczorem zebra³a siê znów w jeneralnej kwaterze narada, jeszcze posêpniejsza ni¿ zwykle. Zagai³ j± sam Miller.
- Szturm dzisiejszy - rzek³ - ¿adnych nie przyniós³ rezultatów. Prochy nasze siê koñcz±, lud zmarnia³ w po³owie, reszta, zniechêcona, klêski, nie zwyciêstwa, wygl±da. Zapasów ju¿ nie mamy, posi³ków nie mo¿em siê spodziewaæ.
- A klasztor jako pierwszego dnia oblê¿enia nienaruszony stoi! - doda³ Sadowski.
- Co nam pozostaje?
- Hañba...
- Odebra³em rozkazy - rzek³ jenera³ - bym prêdzej koñczy³ lub odst±pi³ i szed³ do Prus.
- Co nam pozostaje?... - powtórzy³ ksi±¿ê Heski.
Wszystkie oczy zwróci³y siê na Wrzeszczowicza, ten za¶ rzek³:
- Ratowaæ honor!
¦miech krótki, urywany, podobniejszy do zgrzytu zêbów, wydoby³ siê z ust Millera, którego Poliocertesem zwano.
- Pan Wrzeszczowicz chce nas nauczyæ, jak wskrzeszaæ zmar³ych - rzek³.
Wrzeszczowicz uda³, ¿e nie s³yszy.
- Honor uratowali tylko polegli - rzek³ Sadowski.
Miller pocz±³ traciæ zimn± krew.
- I ten klasztor stoi tam jeszcze?... Ta Jasna Góra, ten kurnik?!... I ja go nie zdoby³em?!... I my odstêpujemy?... Czyli to sen, czy mówiê na jawie?...
- Ten klasztor, ta Jasna Góra stoi tam jeszcze - powtórzy³ s³owo w s³owo ksi±¿ê Heski - i my odstêpujemy... pobici!...
Nasta³a chwila milczenia; zdawa³o siê, ¿e wódz i jego podw³adni znajduj± dzik± rozkosz w rozpamiêtywaniu w³asnego upokorzenia i wstydu. Wtem Wrzeszczowicz g³os zabra³ i mówi³ z wolna i dobitnie:
- Nieraz trafia³o siê - rzek³ - we wszystkich wojnach, ¿e oblê¿ona forteca okupowa³a siê oblegaj±cym, a wówczas ci odchodzili jak zwyciêzcy, bo kto sk³ada okup, ten tym samym zwyciê¿onym siê uznaje.
Oficerowie, którzy z pocz±tku ze wzgard± i lekcewa¿eniem s³uchali s³ów mówi±cego, teraz poczêli s³uchaæ uwa¿nie.
- Niech ten klasztor z³o¿y nam jakikolwiek okup - mówi³ dalej Wrzeszczowicz - wówczas nikt nie powie, ¿e¶my go zdobyæ nie mogli, jeno ¿e¶my nie chcieli.
- Ale czy oni siê zgodz±? - spyta³ ksi±¿ê Heski.
- Moj± g³owê w zak³ad stawiê - odpar³ Weyhard - i wiêcej nad to: mój honor ¿o³nierski!
- Mo¿e to byæ! - rzek³ nagle Sadowski. - Mamy do¶æ tego oblê¿enia my, ale maj± go do¶æ i oni. Co wasza dostojno¶æ o tym my¶li?
Miller zwróci³ siê do Wrzeszczowicza:
- Niejedn± ciê¿k±, ciê¿sz± ni¿ kiedykolwiek w ¿yciu chwilê przeby³em z przyczyny waszych rad, panie hrabio, jednak za tê ostatni± dziêkujê i wdziêczno¶æ zachowam.
Wszystkie piersi I¿ej odetchnê³y. Rzeczywi¶cie, nie mog³o ju¿ chodziæ o nic innego jak o wycofanie siê z honorem.
Nazajutrz, w dzieñ ¶wiêtego Szczepana, oficerowie zgromadzili siê co do jednego, aby wys³uchaæ odpowiedzi ksiêdza Kordeckiego na list Millera, który obejmowa³ propozycjê okupu, a by³ wys³any od rana.
Przysz³o d³ugo czekaæ. Miller udawa³ weso³o¶æ, ale przymus by³ widoczny w jego twarzy. Nikt z oficerów nie móg³ usiedzieæ na miejscu. Wszystkie serca bi³y niespokojnie.
Ksi±¿ê Heski i Sadowski stali pod oknem, rozmawiaj±c z cicha.
- Co waszmo¶æ my¶lisz? zgodz± siê? - zapyta³ pierwszy.
- Wszystko za tym mówi, ¿e siê zgodz±. Kto by nie chcia³ pozbyæ siê tak straszliwego b±d¼ co b±d¼ niebezpieczeñstwa za cenê kilkunastu tysiêcy talarów, zw³aszcza ¿e mnisi ¶wiatowych ambicyj i ¿o³nierskich honorów nie maj±, a przynajmniej mieæ nie powinni. Bojê siê tylko, czy jenera³ za wiele nie za¿±da³.
- Ile za¿±da³?
- Czterdzie¶ci tysiêcy talarów od mnichów, a dwadzie¶cia od szlachty. No! ale w najgorszym razie bêd± siê chcieli potargowaæ.
- Ustêpujmy, na Boga, ustêpujmy! Gdybym wiedzia³, ¿e nie maj± pieniêdzy, wola³bym im ze swoich po¿yczyæ, byle chocia¿ z pozorem honoru pozwolili nam odej¶æ.
- A ja powiem waszej ksi±¿êcej mo¶ci, ¿e lubo tym razem uznajê radê Wrzeszczowicza za dobr± i wierzê w to, ¿e siê okupi±, taka mnie gor±czka trawi, ¿e wola³bym dziesiêæ szturmów ni¿ to oczekiwanie.
- Uf! masz waszmo¶æ s³uszno¶æ. Ale ten Wrzeszczowicz jednak... mo¿e zaj¶æ wysoko...
- Choæby na szubienicê.
Rozmawiaj±cy nie odgadli. Hrabiego Weyharda Wrzeszczowicza czeka³ bowiem gorszy los nawet od szubienicy.
Lecz tymczasem huk wystrza³ów przerwa³ im dalsz± rozmowê.
- Co to jest? strza³y z fortecy?! - krzykn±³ Miller.
I zerwawszy siê jak opêtany, wybieg³ z izby.
Wybiegli za nim wszyscy i poczêli nas³uchiwaæ. Odg³os regularnych salw dochodzi³ istotnie z fortecy.
- Dla Boga! jakie to mo¿e mieæ znaczenie?... Bij± siê w ¶rodku czy co?! - wo³a³ Miller - nie rozumiem!
- Ja to waszej dostojno¶ci wyt³umaczê - rzek³ Zbro¿ek - dzi¶ ¶wiêty Szczepan, imieniny panów Zamoyskich, ojca i syna, na ich to cze¶æ strzelaj±.
Wtem i okrzyki wiwatowe dosz³y z fortecy, a za nimi nowe salwy.
- Do¶æ maj± prochów! - rzek³ ponuro Miller. - To nowa dla nas wskazówka.
Lecz los nie oszczêdzi³ mu i drugiej, bardziej bolesnej wskazówki. Oto ¿o³nierze szwedzcy tak ju¿ byli zniechêceni i na duchu upadli, ¿e na odg³os strza³ów fortecznych oddzia³y pilnuj±ce najbli¿szych szañców opu¶ci³y je w pop³ochu.
Miller widzia³ ca³y jeden regiment wybornych strzelców smalandzkich, który w zamieszaniu schroni³ siê a¿ pod jego kwaterê; s³ysza³ tak¿e, jak oficerowie powtarzali miêdzy sob± na ten widok:
- Czas, czas, czas odst±piæ!
Lecz powoli uspokoi³o siê wszystko - jedno wra¿enie pognêbiaj±ce zosta³o. Wódz, a za nim podkomendni weszli znów do izby i czekali, czekali niecierpliwie; nawet nieruchoma a¿ dot±d twarz Wrzeszczowicza zdradza³a niepokój.
Na koniec brzêk ostróg rozleg³ siê w sieni i wszed³ trêbacz, ca³y zarumieniony od mrozu, z w±sami okrytymi szronem oddechu.
- Odpowied¼ z klasztoru! - rzek³ oddaj±c spor± paczkê, obwiniêt± w chustkê kolorow±, zwi±zan± sznurkiem.
Millerowi dr¿a³y nieco rêce i wola³ przeci±æ sznurek pugina³em ni¿ odwi±zywaæ go z wolna. Kilkana¶cie par oczu utkwionych by³o nieruchomie w paczkê, oficerowie oddech wstrzymali.
Jenera³ odwin±³ jeden sk³ad chusty, drugi, trzeci i odwija³ coraz spieszniej, a¿ wreszcie na stó³ wypad³a paczka op³atków.
Wówczas poblad³ i choæ nikt nie potrzebowa³ obja¶nienia, co znajdowa³o siê w chustce, rzek³:
- Op³atki !...
- Nic wiêcej? - spyta³ kto¶ z t³umu.
- Nic wiêcej - odpowiedzia³ jak echo jenera³.
Nasta³a chwila milczenia, przerywana tylko g³o¶nymi oddechami, czasem te¿ rozleg³ siê zgrzyt zêbów, czasem trza¶niêcie rapierem.
- Panie Wrzeszczowicz - rzek³ wreszcie Miller strasznym i z³owrogim g³osem.
- Nie ma go ju¿! - odpowiedzia³ jeden z oficerów.
I znów nasta³o milczenie.
Natomiast w nocy zapanowa³ ruch w ca³ym obozie. Ledwie ¶wiat³a dzienne zagas³y, s³ychaæ by³o g³osy komendy, przebieganie znacznych oddzia³ów jazdy, odg³os regularnych kroków piechoty, r¿enie koni, skrzyp wozów, g³uchy turkot dzia³, zgrzytanie ¿elastwa, d¼wiêk ³añcuchów, szum, gwar i wrzenie.
- Czy nowy szturm na jutro? - mówili stra¿nicy przy bramach.
Lecz nie mogli nic widzieæ, bo z wieczora niebo zawlok³o siê chmurami i pocz±³ padaæ ¶nieg obfity.
Gêste jego p³aty przes³ania³y ¶wiat. Oko³o pi±tej w nocy wszystkie odg³osy ucich³y, lecz ¶nieg pada³ coraz gêstszy. Na murach i blankach wie¿ tworzy³ nowe mury, nowe blanki. Pokry³ ca³y klasztor i ko¶ció³, jakby go chcia³ ukryæ przed wzrokiem najezdników, otuliæ i os³oniæ przed ognistymi pociskami.
Na koniec poczê³o szarzeæ i dzwonek ozwa³ siê ju¿ na jutrzniê, gdy ¿o³nierze stra¿uj±cy przy po³udniowej bramie us³yszeli parskanie konia.
Przed bram± sta³ ch³op, ca³y zasypany ¶niegiem; za nim widaæ by³o na wjazdowej drodze niskie, ma³e sanki drewniane, zaprzê¿one w chud± i poszerszenia³± szkapê. Ch³op pocz±³ “zabijaæ” rêce, przestêpowaæ z nogi na nogê i wo³aæ:
- Ludzie, a otwórzcie tam!
- Kto ¿ywie? - zapytano z murów.
- Swój, ze Dzbowa!... Przywioz³em dobrodziejom zwierzynê.
- A jak¿e ciê to Szwedy pu¶cili?
- Jakie Szwedy?
- Którzy ko¶ció³ oblegaj±.
- Oho, nie masz ju¿ nijakich Szwedów!
- Wszelki duch Boga chwali! Odeszli?
- Ju¿e za nimi i ¶lady zasypa³o!
Wtem gromady ³yczków i ch³opów zaczernia³y na drodze: jedni jechali konno, drudzy szli piechot±, by³y i niewiasty, a wszyscy z daleka ju¿ wo³aæ poczêli:
- Nie masz Szwedów! nie masz!
- Poszli do Wielunia !
- Otwórzta tam bramy! Ni cz³eka w obozie!
- Szwedzi odeszli! Szwedzi odeszli! - poczêto wo³aæ na murach i wie¶æ piorunem rozbieg³a siê w okr±g.
¯o³nierze dopadli dzwonów i uderzyli we wszystkie jakby na alarm. Kto ¿y³, wypada³ z cel, mieszkañ, z ko¶cio³a.
Wie¶æ brzmia³a ci±gle. Podwórzec zaroi³ siê zakonnikami, szlacht±, ¿o³nierstwem, niewiastami i dzieæmi. Radosne okrzyki rozleg³y siê doko³a. Jedni wypadali na mury, aby pusty obóz obejrzyæ; inni wybuchali ¶miechem lub szlochaniem.
Niektórzy nie chcieli wierzyæ jeszcze; lecz nap³ywa³y coraz nowe gromady tak ch³opstwa, jako i mieszczañstwa.
Szli tedy z miasta Czêstochowy i z wiosek okolicznych, i z lasów pobliskich, gwarno, weso³o i ze ¶piewaniem. Krzy¿owa³y siê coraz nowe wie¶ci; ka¿dy widzia³ odchodz±cych Szwedów i opowiada³, dok±d odchodzili.
W kilka godzin pó¼niej pe³no by³o ludzi na pochy³o¶ci i na dole pod gór±. Bramy klasztoru otwar³y siê szeroko, jako zwyczajnie bywa³y przed wojn± otwarte; jeno wszystkie dzwony bi³y, bi³y, bi³y... a owe g³osy tryumfu lecia³y w dal i s³ysza³a je ca³a Rzeczpospolita.
¦nieg zasypywa³ ci±gle ¶lady Szwedów.
O po³udniu dnia tego ko¶ció³ by³ tak nabity, ¿e jako na brukowanych ulicach miejskich kamieñ le¿y jeden obok drugiego, tak tam g³owa by³a przy g³owie. Sam ksi±dz Kordecki mia³ mszê dziêkczynn±, a t³umom ludzkim zdawa³o siê, ¿e to bia³y anio³ j± odprawia. I zdawa³o siê tak¿e, ¿e duszê wy¶piewa w tej wotywie lub ¿e z dymami kadzide³ uniesie siê ku górze i rozwieje Bogu na chwa³ê.
Huk dzia³ nie wstrz±sa³ ju¿ murów ani szyb w oknach, nie zasypywa³ kurzaw± ludu, nie przerywa³ modlitw ani tej dziêkczynnej pie¶ni, któr± w¶ród uniesienia i p³aczu powszechnego zaintonowa³ ¶wiêty przeor:
 
Te Deum laudamus!...
 

 
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pajaa1981.pev.pl