i 

po polsku


- A tobie, jak wilkowi po nocy, krew na my¶li?
- Na Boga ¿ywego i jego rany, uczyñmy wycieczkê! Ludzi nar¿niemy, dzia³a pozagwa¿d¿amy. Oni siê tam niczego nie spodziewaj±.
Pan Czarniecki zerwa³ siê na równe nogi.
- I jutro chyba poszalej±! My¶l± mo¿e, ¿e nas do¶æ nastraszyli i ¿e o poddaniu my¶limy, bêd± mieli odpowied¼. Jak Boga kocham, to jest przednia my¶l, to prawdziwie rycerska impreza! ¯e te¿ to mnie do g³owy nie przysz³o. Trzeba tylko ksiêdza Kordeckiego zawiadomiæ. On tu rz±dzi!
Poszli.
Ksi±dz Kordecki naradza³ siê w definitorium z panem miecznikiem sieradzkim. Pos³yszawszy kroki, podniós³ g³owê i odsuwaj±c na bok ¶wiecê spyta³:
- A kto tam? Jest co nowego?
- To ja, Czarniecki - rzek³ pan Piotr - ze mn± za¶ jest Babinicz. Oba spaæ nie mo¿emy, bo strasznie nam Szwedzi pachn±. Ten Babinicz, ojcze, to niespokojna g³owa, i nie mo¿e na miejscu usiedzieæ. Wierci mi siê, wierci, bo mu siê okrutnie chce do Szwedów za wa³y pój¶æ, zapytaæ siê ich, czyli jutro tak¿e bêd± strzelaæ albo czy te¿ fryszt nam i sobie jeszcze dadz±?
- Jak to? - spyta³ nie ukrywaj±c zdziwienia ksi±dz Kordecki. - Babinicz chce wyj¶æ z fortecy?...
- W kompanii, w kompanii! - odrzek³ spiesznie pan Piotr - ze mn± i z kilkudziesiêciu lud¼mi. Oni tam, zdaje siê, ¶pi± na szañcu jak zabici; ogni nie widaæ, stra¿y nie widaæ. Zbyt w nasz± s³abo¶æ dufaj±.
- Dzia³a zagwo¼dzim! - doda³ gor±co Kmicic.
- A dawajcie mi tu tego Babinicza! - zakrzykn±³ pan miecznik - niech go u¶ciskam! Swêdzi ciê ¿±d³o, szerszeniu, rad by¶ i po nocy k³u³. Wielkie to jest przedsiêwziêcie, które najlepszy skutek mieæ mo¿e. Jednego nam Pan Bóg da³ Litwina, ale w¶ciek³± bestiê i zêbat±. Ja zamiar pochwalam; nikt go tu nie zgani, i sam gotowym i¶æ!
Ksi±dz Kordecki, który zrazu a¿ przerazi³ siê, bo lêka³ siê krwi rozlewu, zw³aszcza gdy w³asnego ¿ycia nie wystawia³, przyjrzawszy siê bli¿ej owej my¶li, uzna³ j± za godn± obroñców Marii.
- Dajcie mi siê pomodliæ! - rzek³.
I klêkn±wszy przed wizerunkiem Matki Boskiej, chwilê modli³ siê z roz³o¿onymi rêkoma, wreszcie wsta³ wypogodzony.
- Pomódlcie siê teraz wy - rzek³ - a potem id¼cie!
W kwadrans pó¼niej wyszli we czterech i udali siê na mury. Szañce w daleko¶ci spa³y. Noc by³a bardzo ciemna.
- Ilu ludzi chcesz wzi±¶æ? - spyta³ ksi±dz Kordecki Kmicica.
- Ja?... - odrzek³ ze zdziwieniem pan Andrzej. - Ja tu nie wódz i miejscowo¶ci nie znam tak dobrze jak pan Czarniecki. Pójdê z szabl±, ale ludzi niech pan Czarniecki prowadzi i mnie z innymi. Chcia³bym jeno, by mój Soroka poszed³, bo to rze¼nik okrutny.
Podoba³a siê ta odpowied¼ i panu Czarnieckiemu, i ksiêdzu przeorowi, który w niej jawny dowód pokory widzia³. Lecz zabrali siê zaraz ra¼no do dzie³a. Wybrano ludzi, nakazano ciszê najwiêksz± i poczêto wysuwaæ belki a kamienie, a ceg³y z przechodu.
Praca zabra³a z godzinê czasu. Wreszcie otwór w murze by³ gotowy i ludzie poczêli siê zanurzaæ w w±sk± czelu¶æ. Mieli szable, pistolety, niektórzy rusznice, a niektórzy, zw³aszcza ch³opi, kosy osadzone sztorcem, broñ, do której najwiêcej nawykli.
Znalaz³szy siê na drugiej stronie muru policzyli siê: pan Czarniecki stan±³ na przedzie oddzia³u, Kmicic na samym koñcu i ruszyli wzd³u¿ okopu, cicho, dech tamuj±c w piersiach, jak wilcy podkradaj±cy siê do owczarni.
Jednak¿e czasem kosa o kosê zabrzêk³a, czasem kamieñ pod stop± zazgrzyta³, i po tych odg³osach mo¿na by³o poznaæ, ¿e wci±¿ posuwaj± siê dalej. Zeszed³szy w nizinê, pan Czarniecki zatrzyma³ siê. Tu zostawi³ czê¶æ ludzi, nie opodal ju¿ od szañców, pod wodz± Janicza, Wêgrzyna, starego i wytrawnego ¿o³nierza, którym na ziemiê rzuciæ siê kaza³, sam za¶ wzi±³ siê nieco w prawo i maj±c pod stopami miêkk± ju¿ ziemiê, na której kroki nie wydawa³y echa, pocz±³ szybciej prowadziæ swój oddzia³.
Mia³ on bowiem zamiar obej¶æ szaniec, uderzyæ na u¶pionych z ty³u i pêdziæ ich ku klasztorowi na ludzi Janicza. Tê my¶l podda³ mu Kmicic, który id±c teraz ko³o niego z szabl± w rêku, szepta³:
- Szaniec pewnie jest tak wysuniêty, ¿e miêdzy nim a g³ównym obozem jest pusta przestrzeñ. Stra¿e, je¶li jakie s±, to przed szañcem, a nie z tamtej strony... Tak wiêc obejdziemy ich swobodnie i wpadniemy na nich od tamtej strony, od której najmniej spodziewaj± siê napadu.
- Dobrze - odpowiedzia³ pan Piotr - noga nie powinna uj¶æ z tych ludzi.
- Je¶liby siê kto odezwa³, jak bêdziem ju¿ wchodzili - mówi³ dalej pan Andrzej - pozwól waszmo¶æ, ¿e ja odpowiem... Po niemiecku umiem szwargotaæ jak po polsku, wiêc pomy¶l±, ¿e to kto od jenera³a z obozu przechodzi.
- Byle stra¿y nie by³o za szañcem.
- Choæby i by³y, to hukniem i skoczym od razu. Nim siê po³api± kto i co, siêdziemy im na karki.
- Czas skrêcaæ, ju¿ koniec okopu widaæ - rzek³ pan Czarniecki.
Tu zwróci³ siê i zawo³a³ z cicha:
- W prawo, w prawo!
Milcz±cy szereg pocz±³ zawracaæ. Wtem ksiê¿yc o¶wieci³ nieco brzeg chmury i uczyni³o siê ja¶niej. Id±cy ujrzeli pust± przestrzeñ z ty³u szañca.
Stra¿y, jak przewidywa³ Kmicic, nie by³o na tej przestrzeni wcale, po có¿ by bowiem Szwedzi mieli stawiaæ placówki miêdzy w³asnymi szañcami a g³ówn± armi±, która sta³a dalej. Najprzenikliwszy wódz nie móg³ przypu¶ciæ, by z tej strony mog³o nadej¶æ jakie niebezpieczeñstwo.
- Teraz jak najciszej ! - rzek³ pan Czarniecki. - Widaæ ju¿ namioty.
- I w dwóch jest ¶wiate³ko... Ludzie tam jeszcze czuwaj±... Pewnie starszyzna.
- Wej¶cie od ty³u musi byæ wygodne.
- Oczywi¶cie - odrzek³ Kmicic. - Têdy armaty wtaczaj± i wojska wchodz±... Ot, ju¿ nasyp siê poczyna. Pilnuj teraz, by broñ nie zabrzêk³a...
Doszli ju¿ do wzniesienia usypanego starannie z ty³u szañców. Sta³ tam ca³y szereg wozów, na których podwo¿ono prochy i kule.
Ale przy wozach nie by³o nikogo, wiêc min±wszy je, poczêli wspinaæ siê na szaniec bez trudu, jak s³usznie przewidywano, bo wzniesienie by³o ³agodne i dobrze urz±dzone.
Tak doszli do samych namiotów i z gotow± broni± zatrzymali siê tu¿, tu¿. W dwóch rzeczywi¶cie b³yszcza³y ¶wiate³ka; wiêc pan Kmicic zamieniwszy parê s³ów z Czarnieckim rzek³:
- Pójdê ja naprzód do tych, którzy nie ¶pi±... Czekaæ teraz mego wystrza³u, a potem w nich!
To rzek³szy ruszy³.
Powodzenie wycieczki by³o ju¿ zapewnione, wiêc siê nawet nie stara³ i¶æ zbyt cicho. Min±³ kilka namiotów pogr±¿onych w ciemno¶ci; nikt siê nie zbudzi³, nikt nie spyta³: “werda?"
¯o³nierze jasnogórscy s³yszeli skrzyp jego ¶mia³ych kroków i bicie w³asnych serc. On za¶ dotar³ do o¶wietlonego namiotu, podniós³ skrzyd³o i wszed³szy zatrzyma³ siê u wej¶cia z pistoletem w d³oni i z szabl± spuszczon± na ³añcuszku.
Zatrzyma³ siê dlatego, ¿e ¶wiat³o cokolwiek go ol¶ni³o, na polowym bowiem stole sta³ ¶wiecznik sze¶cioramienny, w którym p³onê³y jarz±ce ¶wiece.
Za sto³em siedzia³o trzech oficerów schylonych nad planami. Jeden z nich, siedz±cy w po¶rodku, ¶lêcza³ nad nimi tak pilnie, ¿e a¿ d³ugie jego w³osy le¿a³y na bia³ych kartach. Ujrzawszy kogo¶ wchodz±cego podniós³ g³owê i spyta³ spokojnym g³osem:
- A kto tam ?
- ¯o³nierz - odpowiedzia³ Kmicic.
Wówczas i dwaj inni oficerowie zwrócili oczy ku wyj¶ciu.
- Jaki ¿o³nierz? sk±d? - spyta³ pierwszy. (By³ to in¿ynier de Fossis, który g³ównie prac± oblê¿nicz± kierowa³.)
- Z klasztoru - odrzek³ Kmicic.
Ale by³o w jego g³osie co¶ strasznego.
De Fossis podniós³ siê nagle i przys³oni³ oczy rêk±. Kmicic sta³ wyprostowany i nieruchomy jak widmo, tylko gro¼na jego twarz, podobna do g³owy drapie¿nego ptaka, zwiastowa³a nag³e niebezpieczeñstwo.
Jednak¿e my¶l szybka jak b³yskawica przemknê³a przez g³owê de Fossisa, ¿e to mo¿e byæ zbieg z klasztoru, wiêc spyta³ jeszcze, ale ju¿ gor±czkowo.
- Czego tu chcesz?
- Ot, czego chcê! - krzykn±³ Kmicic.
I wypali³ mu w same piersi z pistoletu. Wtem krzyk straszny i wraz z nim salwa wystrza³ów rozleg³a siê na szañcu.
De Fossis run±³, jak pada sosna zgruchotana piorunem, drugi oficer wpad³ ze szpad± na Kmicica, ale on ci±³ go szabl± miêdzy oczy, a¿ stal zgrzytnê³a o ko¶ci; trzeci oficer rzuci³ siê na ziemiê pragn±c prze¶lizn±æ siê pod ¶cian± namiotu, ale Kmicic skoczy³ ku niemu, nadepta³ nog± na plecy i przygwo¼dzi³ sztychem do ziemi.
Tymczasem noc cicha zmieni³a siê w s±dny dzieñ. Dzikie wrzaski: “Bij! morduj!", zmiesza³y siê z wyciem i przera¼liwymi wo³aniami o ratunek szwedzkich ¿o³nierzy. Ludzie ob³±kani z przestrachu wypadali z namiotów, nie wiedz±c, gdzie siê obróciæ, w któr± stronê uciekaæ. Niektórzy, nie pomiarkowawszy zrazu, sk±d napad przychodzi, biegli wprost na jasnogórców i ginêli od szabel, kos i siekier, nim zdo³ali “pardon!" zakrzykn±æ. Niektórzy bodli w ciemno¶ciach szpadami w³asnych towarzyszy; inni, bezbronni, wpó³odziani, bez kapeluszy, z rêkoma podniesionymi w górê, stawali nieruchomie w miejscu; niektórzy wreszcie padali na ziemiê, w¶ród poprzewracanych namiotów. Ma³a gar¶æ pragnê³a siê broniæ, lecz o¶lep³y t³um porywa³ ich, przewraca³, depta³. Jêki konaj±cych, rozdzieraj±ce pro¶by o lito¶æ wzmaga³y zamieszanie.
Gdy wreszcie z krzyków sta³o siê jawnym, ¿e napad przyszed³ nie od strony klasztoru, ale z ty³u, w³a¶nie od strony wojsk szwedzkich, wówczas prawdziwe szaleñstwo ogarnê³o napadniêtych. S±dzili widocznie, ¿e to sprzymierzone polskie chor±gwie uderzy³y na nich znienacka.
T³umy piechurów poczê³y zeskakiwaæ z szañca i biec ku klasztorowi, jakby w jego murach pragnêli znale¼æ schronienie. Ale wnet nowe okrzyki wskaza³y, ¿e wpadli na odzia³ Wêgrzyna Janicza, który docina³ ich pod sam± fortec±.
Tymczasem jasnogórscy siek±c, bod±c, depcz±c doszli do armat. Ludzie z przygotowanymi gwo¼dziami rzucili siê na nie natychmiast, inni za¶ prowadzili dalej dzie³o ¶mierci. Ch³opi, którzy nie byliby dostali wyæwiczonym ¿o³dakom w otwartym polu, rzucali siê teraz w kilku na ca³e gromady.
Dzielny pu³kownik Horn, gubernator krzepicki, stara³ siê zebraæ ko³o siebie rozpierzch³ych knechtów, skoczywszy wiêc za wêgie³ szañca, pocz±³ wo³aæ w ciemno¶ci i wymachiwaæ szpad±. Poznali go Szwedzi i wnet poczêli siê kupiæ, lecz na ich karkach i razem z nimi nadlatywali napastnicy, których w pomroce trudno by³o odró¿niæ.
Nagle rozleg³ siê straszliwy ¶wist kosy i g³os Horna ucich³ nagle. Kupa ¿o³nierzy rozbieg³a siê, jakby granatem rozegnana. Kmicic i pan Czarniecki z oddzia³em kilkunastu ludzi rzucili siê na nich i wyciêli do szczêtu.
Szaniec by³ zdobyty. W g³ównym obozie szwedzkim ju¿ tr±by poczê³y graæ larum. Nagle ozwa³y siê dzia³a jasnogórskie i kule ogniste poczê³y lecieæ z klasztoru, by wracaj±cym drogê o¶wieciæ. Oni wracali zdyszani, umazani krwi± jak wilcy, którzy uczyniwszy rze¼ w owczarni, uchodz± przed zbli¿aj±cymi siê odg³osami strzelców. Pan Czarniecki prowadzi³ czo³o. Kmicic pochód zamyka³.
W pó³ godziny natkn±³ siê na oddzia³ Janicza, lecz on nie odpowiada³ na wo³anie; sam jeden ¿yciem przyp³aci³ wycieczkê, bo gdy zapêdzi³ siê za jakim¶ oficerem, w³a¶ni jego ¿o³nierze zastrzelili go z rusznicy.
Wycieczka wesz³a do klasztoru w¶ród huku dzia³ i po³ysku p³omieni. U przechodu czeka³ na nich ju¿ ksi±dz Kordecki i liczy³ ich, w miarê jak g³owy przesuwa³y siê do wnêtrza przez otwór. Nie brak³o nikogo prócz Janicza.
Wnet dwóch ludzi wysz³o po niego i w pó³ godziny pó¼niej przynie¶li cia³o, jego chcia³ bowiem ksi±dz Kordecki przystojnym uczciæ go pogrzebem.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pajaa1981.pev.pl